• Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Boski Witoldo

Dodano: 
Witold Gombrowicz w Vence
Witold Gombrowicz w Vence Źródło: Wikimedia Commons / Fot: Bohdan Paczowski
Dlaczego w twórczości wielkiego pisarza Witolda Gombrowicza mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza? Bośmy dali sobie to wmówić.

Witold Gombrowicz zachwyca nas, bo wielkim pisarzem był. Już w przedwojennej Warszawie spełniał po temu wszelkie warunki: jako dobrze urodzony, stosunkowo młody człowiek, uchodzący za przystojnego, słynący z ostrego języka, co było dowodem wybitnej inteligencji, posiadacz swojego stolika w Ziemiańskiej, autor powieści niezrozumiałej wprawdzie, za to zagadkowo zatytułowanej „Ferdydurke”, ateusz, no i – jak się wówczas mawiało – pederasta. Po wojnie na emigracji lista jego tytułów do chwały znacznie się wydłużyła, stał się bowiem autorem w kraju zakazanym, a na uchodźstwie wyklętym, antykomunistą, weredykiem uświadamiającym rodakom całą ich małość, odnowicielem literatury ojczystej, wreszcie „żelaznym” kandydatem do Nagrody Nobla, której oczywiście nie otrzymał. Dość było tego, by paść przed nim na kolana, uznając za geniusza, o czym on sam przekonany był od zawsze.

Ponieważ Witold Gombrowicz nie lubił i nie cenił ludzi, którzy nie lubili i nie cenili Witolda Gombrowicza, jego – kiedyś powiedzielibyśmy – miłośnicy, a dziś – fani, których po śmierci ich idola w 1969 r. z dnia na dzień przybywało, zaczęli się prześcigać w jego fetowaniu. Aż w samym apogeum tej fety, w 2004 r., roku gombrowiczowskim obchodzonym w setną rocznicę urodzin twórcy „Trans-Atlantyku”, kobieta przytomna, czyli Małgorzata Szpakowska, tyleż otwarcie, ile retorycznie spytała: Kto z nas w ostatnim roku choć przez chwilę czytał Gombrowicza dla bezinteresownej przyjemności?

Stwierdziła również, że „Ilość nas przerosła. Już dwadzieścia lat temu, kiedy Gombrowicz był pisarzem półlegalnym, obecnym na scenach, lecz nieobecnym w druku, kiedy jego książki przemycało się z Paryża lub powielało w podziemiu – już wtedy zaczynał być pisarzem przeinterpretowanym. Już wtedy trudno było napisać o nim coś nowego, nie powtarzając cudzych opinii, a nawet zapoznać się z tymi wszystkimi opiniami, przedrzeć się przez stosy literatury egzegetycznej, zapanować, przynajmniej z grubsza, nad całością”. I rzeczywiście, jest Gombrowicz jednym z tych autorów, do którego liczba komentarzy i interpretacji wielokrotnie przekroczyła rozmiarami jego twórczość. Jego dramaty grane są w teatrach na okrągło, a że napisał ich niewiele [trzy: „Ślub”, „Iwonę, księżniczkę Burgunda” i „Operetkę”, a jak ktoś się uprze, to i pozostawioną w rękopisie „Historię” – przyp. K.M.], to i jego prozę przysposabia się na scenie, co uczyniono w Polsce dziesiątki razy, z mizernym rezultatem artystycznym. Podobnie nie wzbudziły oczekiwanego zachwytu trzy ekranizacje jego powieści, choć do reżyserii ich brali się, po kolei: Jerzy Skolimowski „Ferdydurke” (1991), Jan Jakub Kolski „Pornografia” (2003) i Andrzej Żuławski „Kosmos” (2015). Niewykluczone, że nic z tego sensownego nie wyszło, bo wyjść nie mogło.

Ciekawe jest natomiast, że na solidną biografię pisarza czekać musieliśmy aż do 2017 r., gdy Klementyna Suchanow, jakoś w tym samym czasie wsławiona rzucaniem jajkami w samochody Kancelarii Prezydenta RP, wydała dwutomowe dzieło „Gombrowicz. Ja, geniusz”. Oczywiście każdym zdaniem książki potwierdziła genialność swego bohatera, nie powstał jednak żywot świętego, czego można było się obawiać, znając multum innych pomniejszych opisów życia Gombrowicza i jego twórczości, która ponoć zachwyca wszystkich. Z wyjątkiem Gałkiewicza, przepraszam za pomyłkę – Mackiewicza.

Całość dostępna jest w 14/2023 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także