Czy 17-tysięczna publiczność milknie czy przeciwnie – wyje, do końca nie wiadomo, czy zachwycona czy zagniewana? Pete Seeger, guru festiwalu, legenda amerykańskiego folku, szuka ponoć siekiery, by poprzecinać kable, tymczasem Dylan już pyta:
Więc jak to jest
no, jak to jest
gdy w krąg pusto tak
gdy dom daleko masz
i przezroczystą twarz
jak błądzący łach?
Mike Bloomfield i Al Kooper grają kto wie, czy nie najbardziej znaczący numer w całej historii rocka – „Like a Rolling Stone”. To, że Bob Dylan zagra jeszcze na tym koncercie na gitarze akustycznej, nie ma już najmniejszego znaczenia. Coś się skończyło, coś się zaczęło. A Dylan – dla jednych odtąd wielki zdrajca, dla drugich wielki reformator – „zelektryfikuje” się, co z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się może drugorzędne, ale wszystko wskazuje na to, że właśnie wtedy dla ogromnej rzeszy swoich odbiorców, głównie, choć niewyłącznie młodych, stał się – jak pisze Elijah Wald w wydanej właśnie po polsku książce „Bob Dylan i muzyczna rewolucja” – „kimś więcej niż muzykiem, więcej niż poetą, z całą pewnością więcej niż dostarczycielem rozrywki. Był Zeitgeistem, duchem czasów”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
