Cała postępowa prasa występuje dziś z ogniem w oczach, by bronić pomysłu wyboru Anny Grodzkiej na wicemarszałka Sejmu. „Newsweek” ścigający się w swej pryncypialności z „Gazetą Wyborczą” stawia sprawę z komsomolską szczerością już na okładce: „Grodzką w kołtuna – jeśli Anna Grodzka zostanie wicemarszałkiem Sejmu, to Polska zda test z tolerancji”. Na razie Tomasz Lis zdaje test z poprawności politycznej – co tydzień jeszcze bardziej pryncypialnej. „Gazeta Wyborcza” w wywiadzie autorstwa Renaty Grochal obsypuje zaś Grodzką komplementami i pytaniami-ukłonami.
Czytając te wszystkie peany, Janusz Palikot musi pękać ze śmiechu. Nie dość, że znalazł sprytny sposób, aby wysadzić z fotela wicemarszałka nielubianą przez siebie Wandę Nowicką, to jeszcze postępowa prasa przymyka oczy na oczywistą polityczną dintojrę w Ruchu Palikota i w dodatku rzuca hasło: „Kto przeciw, ten kołtun”. Bardziej wnikliwie pisze o Grodzkiej „Wprost”, który sprawdził, że w poprzednim, męskim wcieleniu Anna Grodzka jako Krzysztof Bęgowski była (był?) kobieciarzem, gdyż „babki go uwielbiały” – jak wspomina jeden z jego przyjaciół.
Bęgowskiego uwielbiały „babki”, a on uwielbiał dla odmiany Związek Radziecki. W roku 1982, niezbyt skłaniającym politycznym klimatem do odwiedzania Kraju Rad, poprzednie wcielenie Anny Grodzkiej było w tym niebanalnym miejscu aż dwa razy. Grodzka wyjaśnia, że wówczas nie była w opozycji, tylko w prokomunistycznym Zrzeszeniu Studentów Polskich, a ten akurat organizował wyjazdy do ZSRR. „To nie była dla mnie ujma, tylko zupełnie normalna sprawa”. Już słyszę chór publicystów, którzy oburzą się, że znów ktoś lustruje przeszłość kandydatki na wicemarszałka. Ale jak to się dzieje, że celebryci frontu postępu mają zwykle PRL-owskie czerwone życiorysy – jak zwykle już się nie dowiemy.
W „Rzeczpospolitej” Barbara Kudrycka odpowiada na tekst Piotra Skwiecińskiego, który zauważył niepokojące wypowiedzi szefowej MEN, tzn. demonstracyjne pytania, jak etyczne standardy naukowców definiowane przez Kodeks etyki pracownika nauki mają się do wypowiedzi naukowców o katastrofie smoleńskiej jako zamachu. Minister Kudrycka, zgodnie z manierami przedstawicieli rządu Tuska, zaczyna od oskarżenia Skwiecińskiego, że chce „przyłożyć ministrowi (czyli jej samej), aby odwrócić uwagę od gromów, jakie posypały się na posłankę dr. hab. Krystynę Pawłowicz”. A potem pani Kudrycka dziwi się, jak można kwestionować kodeks etyki, opracowany przez grono zaszczytnych nazwisk w ramach niezależnej komisji.
Pani minister udaje, że nie wie, o co chodzi Skwiecińskiemu. Kodeks jest potrzebny, a publicysta „Rzeczpospolitej” obawia się jedynie, czy nie zostanie on użyty jako pałka na tych naukowców, którzy ośmielili się szukać prawdy o Smoleńsku. I po co robić ludziom wodę z mózgu, pani minister?