Kiedy tydzień temu komentowałem wywiad Antoniego Macierewicza dla „Rzeczpospolitej” poświęcony przebiegowi katastrofy smoleńskiej, stwierdziłem, że z niezrozumiałych powodów minister zamiast pokazać dowody, tylko zapowiedział, iż to zrobi. Miały być to dowody oczywiste, jasne, niewątpliwe i prawdziwe. Wynikać z nich miało, że kontrolerzy na wieży w Smoleńsku od początku chcieli doprowadzić do katastrofy Tu-154. Szef MON twierdził także, że chociaż nie wie jeszcze, czy w samolocie doszło do wybuchu, czy też jego rozpad nastąpił wskutek usterki, w obu przypadkach musiało chodzić o działania umyślne. Te twierdzenia musiały budzić wątpliwości: w jaki sposób dowieść, że kontrolerzy z premedytacją dążyli do doprowadzenia do katastrofy, skoro informowali o braku warunków do lądowania? Czy można wiedzieć, że jakieś działanie było umyślne, jeśli nie wiadomo, czy ono w ogóle nastąpiło? Te i inne pytania miały znaleźć odpowiedzi podczas zeszłotygodniowej czwartkowej konferencji prasowej przewodniczącego podkomisji, dr. Wacława Berczyńskiego, w której wziął udział szef MON. Miały, ale nie znalazły. Co więcej, to, co w czwartek przekazano opinii publicznej, pozostaje w sprzeczności z wcześniejszymi wypowiedziami i obietnicami zarówno ministra, jak i jego współpracowników.
No bo jak się ma twierdzenie ministra Macierewicza, że „rozpad samolotu prezydenckiego dokonał się w powietrzu [albo] dlatego, że dopuszczono świadomie samolot z wadą techniczną do takiego lotu, [albo] też mieliśmy do czynienia z umyślnymi działaniami, mającymi na celu zniszczenie tego samolotu w powietrzu”, do deklaracji dr. Berczyńskiego, że „nie przyjmujemy żadnych wstępnych hipotez ani żadnych założeń, nie wiemy, co się stało”? Jeśli nie wiemy, co się stało, to jak możemy wiedzieć, i to jeszcze „bez żadnych wątpliwości”, że doszło do umyślnego spowodowania katastrofy w powietrzu? Nie mniejszy problem mam w zrozumieniu innych słów ministra Macierewicza, który w czwartek powiedział, że komisja „nie wskaże winnych, bo to nie jest jej zadaniem”, chociaż w cytowanym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” podkreślał, że chodzi o umyślne spowodowanie katastrofy, i wskazał winę rosyjskich kontrolerów.
Zarówno minister Macierewicz, jak i zespół ekspertów przy MON słusznie wskazują na wiele zaniechań i błędów popełnionych przez polskich śledczych oraz ekspertów. Szczególnie dużo niejasności dotyczy trybu, w jaki podjęto decyzję o prowadzeniu śledztwa – można sądzić, że Polacy z góry przyjęli rosyjskie sugestie. Dlatego złożenie doniesienia do prokuratury na Donalda Tuska, jeśli faktycznie nastąpi, jest rzeczą słuszną. Może wreszcie dowiemy się, w jaki sposób została podjęta przez polskie państwo jedna z najważniejszych i najbardziej fatalnych decyzji ostatnich lat? Gdyby od początku zadbano o solidne prowadzenie śledztwa po polskiej stronie, gdyby trzymano się ściśle procedur, dziś nie byłoby takich problemów i takiego napięcia. Jednak od stwierdzenia, że postępowały one niechlujnie, że brakowało im dociekliwości i woli – zarzuty wydają się trafne – do stwierdzenia, że katastrofa była efektem umyślnego, świadomego działania, droga jest daleka. Zresztą nawet słabsza teza – że komisja Jerzego Millera podczas swych prac z premedytacją dokonywała manipulacji i fałszerstw dowodów – nie została w czwartek całkiem obroniona.
To, co może cieszyć, to fakt, że w czwartek dr Berczyński zachował daleko idącą ostrożność w formułowaniu sądów. Gdyby na podobną wstrzemięźliwość potrafił zdobyć się szef MON, prace podkomisji byłyby bardziej wiarygodne.