Co się stało na Wołyniu? Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Wcale tak jednak nie jest. Przez 25 lat polskie elity polityczne i intelektualne wiły się jak piskorz, byle tylko nie nazwać tej zbrodni po imieniu.
Słyszeliśmy więc o „wydarzeniach wołyńskich”, o „konflikcie na Wołyniu”, o „czystce na Wołyniu”. W 2013 r. doszło do żenującej sytuacji, gdy polski Sejm wydusił z siebie, że była to… „czystka etniczna o znamionach ludobójstwa”.
Cóż oznaczało to językowe dziwactwo? Bóg raczy wiedzieć! Grunt, że po raz kolejny udało się uniknąć powiedzenia prawdy. Uniknąć zakazanego słowa.
W rzeczywistości na Wołyniu nie doszło do żadnych „wydarzeń”, nie było tam żadnych „znamion”. Nasi rodacy z Wołynia padli ofiarą ludobójstwa w najczystszej postaci. I było to – jak pisze na naszych łamach niestrudzona badaczka tej rzezi Ewa Siemaszko – ludobójstwo straszne (Genocidum atrox).
Tchórzostwo w mówieniu i pisaniu prawdy o Wołyniu jest motywowane politycznie. Chodzi o to, żeby przypadkiem nie zaszkodzić dialogowi polsko-ukraińskiemu. Cóż to za nonsens! Czy wyobrażają sobie państwo, żeby Żydzi nie mówili o Holokauście z obawy przed drażnieniem uczuć narodowych współczesnych Niemców?
Przestańmy wreszcie traktować Ukraińców jak dzieci. Dobre relacje ze wschodnim sąsiadem są bardzo ważne, ale nie wolno na ich ołtarzu składać pamięci o naszych pomordowanych braciach.
Zresztą czego tak naprawdę boją się nasze elity? Że w odwecie za upamiętnienie ofiar Wołynia Ukraina zerwie z nami relacje dyplomatyczne? A może wypowie nam wojnę? Bądźmy poważni. Wydaje się, że to jednak Polska jest obecnie bardziej potrzebna Ukrainie niż odwrotnie.
Wierzę głęboko, że niedługo obudzimy się w nowej rzeczywistości. Po filmie Wojciecha Smarzowskiego – który wchodzi do kin 7 października – prawdy o ludobójstwie na Wołyniu nie da się już zamieść pod dywan. Informacje o tym, co się stało w roku 1943, dotrą do milionów Polaków.
Ten film to hołd złożony ofiarom i ich rodzinom. Szkoda, że powstał tak późno.