Niepodważalną tezą relacji międzynarodowych w Europie Wschodniej jest stwierdzenie, że kluczem do panowania na tym terenie jest Ukraina. Celnie opisywał Puszkin w swojej antypolskiej odzie „Oszczercom Rosji” wielowiekowy „spór domowy” pomiędzy „dufnym Lachem”, a „wiernym Rossem”, w których szala zwycięstwa przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Powstanie Chmielnickiego i przejście Kozaków na stronę Moskwy w połowie XVII w. dla Rzeczpospolitej oznaczało początek końca, a dla Rosji – początek prawdziwie mocarstwowej potęgi. Ukraina zawsze była perłą w koronie imperium rosyjskiego – czy to „białego”, czy to „czerwonego”. Bez Ukrainy nie sposób rywalizować z Moskwą – to niemal oczywistość.
Dlatego nic dziwnego, że kremlowska propaganda próbuje przedstawić Trójkąt Lubelski jako narzędzie polskich kolonizatorów, którzy chcą jedynie wykorzystać sąsiadów na wschodzie do uderzenia w Rosję. Każdy zresztą przejaw aktywności Warszawy w relacjach z Ukrainą, Białorusią czy Litwą interpretowany jest w Rosji jako przejaw nawrotu imperialnych praktyk dawnej Rzeczpospolitej. „Popatrz, co się dzieje na Ukrainie. Kto tutaj szczęśliwy? Królewięta i garstka szlachty. Dla nich ziemia? Dla nich złota wolność? A reszta? Bydło. Jakiej wdzięczności doznało wojsko zaporoskie za krew w obronie Rzeczpospolitej przelaną? Gdzie przywileje kozackie? Wolnych Kozaków w chłopów chcą zmienić (…) To nie ja, to oni. Królewięta Matkę mordują. A gdyby nie oni, miałaby Rzeczpospolita nie Dwojga, a Trojga narodów tysiące wiernych szabel przeciwko Turkom, Tatarom, Moskwie…” – tak przekonywał Skrzetuskiego do swoich racji Chmielnicki w „Ogniem i mieczem” Hoffmana (tekst radykalnie zmieniony w porównaniu z Sienkiewiczowskim oryginałem). Argumenty bardzo poważne, trudne do odparcia. Nie chcę wchodzić w historyczne zawiłości i odpowiadać autorytatywnie na pytanie: kto zawinił. Faktem jednak jest, że z jakiegoś powodu Kozacy wybrali wówczas Moskwę, a ugoda perejasławska Chmielnickiego zarówno w czasach sowieckich, jak i dziś służyła i służy Rosjanom jako propagandowy dowód na odwieczną bliskość z Ukraińcami. Oczywiście, Kozacy nie byli jeszcze nosicielami ukraińskiej tożsamości we współczesnym rozumieniu.
Sicz była jednak niewątpliwie tej tożsamości prapoczątkiem. Ukraińskość mogła się rozwijać w harmonii i współpracy z polskością. Wybrali jednak Moskwę, z którą łączyła ich kulturowa, cywilizacyjna, religijna przede wszystkim wspólnota. Polonizacja i katolicyzacja Ukrainy, unicki imperializm konfesyjny – to wszystko nie mogło sprawić, że jej mieszkańcy czuli się w Rzeczpospolitej jak u siebie. Wydaje się jednak, że za późno Warszawa zaczęła doceniać i szanować odrębność rodzącej się w XVII, a na całego już rozwiniętej w XIX w. ukraińskiej tożsamości. Oczywiście, dziś są inne czasy – na szczęście nikt poważny nie mówi o polonizacji czy katolicyzacji Ukrainy. Dziś to oczywiste, że taki proces spotkałby się z zasłużonym i w pełni zrozumiałym oporem.
Warszawa nie powinna pouczać Kijowa
Przestrogą powinna być rosyjska polityka. W rywalizacji na propagandę kulturową trudno nam z Moskwą wygrać nad Dnieprem. Po rosyjsku na co dzień mówi nawet wielu ukraińskich szczerych patriotów, którzy wolą być Zachodem niż częścią „ruskiego świata”. Wreszcie prawosławie, nawet wyemancypowane spod wpływów patriarchatu moskiewskiego, w naturalny sposób łączy ze sobą wschodniosłowiańskie narody. Dlatego imperialna kremlowska idea „trójjedynego narodu”, najpełniej wyrażona ostatnio w głośnym artykule Putina pt. „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców” może trafiać nad Dnieprem na podatną glebę. Ale może też budzić opór. Bo z oczywistej bliskości kulturowej spadkobierców Rusi Kijowskiej (a są nimi wszyscy wschodni Słowianie) Putin czyni wniosek natury politycznej, który można streścić następująco: „jesteśmy jednym narodem, którego stolica jest Moskwie, a wasza rzekoma odrębność to wymysł Polaków, Austriaków i Niemców, którzy wymyślili ją po to, by zaszkodzić Rosji”. Niepodległa Ukraina jest dla władcy Kremla „anty-Rosją”.
Ostatnie, czego dziś potrzebuje Kijów, to usłyszeć z Warszawy podobnie protekcjonalny przekaz. Ukraina, która nie zamierza poddać się bliskiej kulturowo Rosji, tym bardziej nie zechciałaby się poddać dalszej kulturowo Polsce – to chyba oczywiste. Dlatego, jeśli Warszawa rzeczywiście chce – a wydaje się, że chce – być liderem na obszarze dawnych Kresów, musi przypomnieć sobie ideę Rzeczpospolitej nie Dwojga, a Trojga Narodów. Docenić Ukrainę jako istotnego, samodzielnego partnera. Oczywiście, wymagać ustępstw w sprawie pamięci o ludobójstwie wołyńskim, ale nie sięgać dalej wstecz i nie rozdzierać szat nad Chmielnickim czy Hajdamakami. Zrobić wszystko, by wspólnie z Kijowem budować pozytywną politykę historyczną, której jednym z najważniejszych, jakże aktualnym, punktem byłby mit Bitwy Warszawskiej i sojuszu Piłsudski-Petlura. Mniejsza o złożoność tej trudnej współpracy – tę zostawmy historykom, a na poziomie politycznym budujmy pożyteczny dla obu stron mit wspólnego zwycięstwa nad Moskwą. To dziś o tyle potrzebne, że przecież Warszawa wspólnie z Kijowem stały się ofiarami paktu Biden-Merkel-Putin.
Wspólne dziedzictwo. To może się udać
Oczywiście, konstrukt Rzeczpospolitej przekładam na język dzisiejszych realiów – nie chodzi o zbudowanie jednego państwa, ale silnego, zwartego, regionalnego sojuszu. Mało prawdopodobne, ale zawsze możliwe, że kiedyś potencjalny, symboliczny udział Białorusi w tym sojuszu stanie się faktem. Cała ta idea może wydawać się mrzonką. Zobaczymy jednak, jak będzie się rozwijać. Ważne, że takie próby są czynione. Natomiast jest jedna, mało nagłośniona, ale moim zdaniem niezwykle istotna, przesłanka świadcząca, że projekt ma potencjał. Otóż 7 lipca przedstawiciele Kijowa, Wilna i Warszawy podpisali się pod deklaracją, uwzględniającą wspólne dziedzictwo Rzeczpospolitej. Po raz pierwszy niepodległa Ukraina oficjalnie uznała się za współspadkobiercę tradycji państwa polsko-litewskiego. To ważne, bo do tej pory nad Dnieprem Rzeczpospolita kojarzyła się najczęściej z tym, z czym Rosjanie chcieli, by się kojarzyła – czyli z kolonizacją polskiego pana, który gnębił biednego, ukraińskiego chłopa, zanim ten ostatni został wyswobodzony przez wielkiego brata ze wschodu. Ten „wielki brat” mieni się być dziś (niezależnie od swego konserwatywnego wizerunku w oczach liberalnych mediów Zachodu) ostoją tolerancji i otwartości. Broni Rosjan, pozostałych po rozpadzie ZSRR poza granicami Rosji (a więc także na Ukrainie czy w państwach bałtyckich) jako „słabszych”, „represjonowanych” przez nacjonalistyczne władze. Pod płaszczykiem obrony słabszych dyktuje sąsiadom swoje warunki.
Budujmy więc Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Wspólne dziedzictwo, którego wolnościowy, zróżnicowany narodowo i kulturowo (w pozytywnym znaczeniu, opartym na wielowiekowej tradycji współżycia, nie na sztuczności lewicowych eksperymentów) charakter kontrastować będzie z totalitarnym, agresywnym i tak naprawdę monoetnicznym (w końcu trójjedyny naród…) charakterem „ruskiego świata”. Bądźmy alternatywą dla „ruskiego świata”, a nie jego zachodnią kalką. „Polski świat” nie powinien przyciągać twardą, ale miękką siłą. Zamiast „wielkiej Polski” – wielka Rzeczpospolita!
Czytaj też:
"Polska może kiedyś napaść na Białoruś lub Rosję"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.