Jak nie ze strony Komisji Europejskiej, to przez los, któremu Brytole rzucili wyzwanie. Coś jest na rzeczy, bo głównym powodem pustych półek jest zerwanie łańcuchów dostaw, braki ludzi w transporcie – do 90-100.000 osób, które wyjechały na Kontynent. Cierpią na tym głównie sieci i to one straszą pustkami. W polskich sklepach na Wyspach nie ma takich problemów, bo te zaopatrują się bez pośredników, głównie zamawiając towar znad Wisły.
Powoduje to nastroje paniki, głównie przed zbliżającymi się Świętami. To zaklęte koło, bo jak jest run na sklepy by się obkupić na wszelki wypadek i na Święta to półki jeszcze bardziej puste i mamy samospełniającą się przepowiednię, bo to generuje spiralę nadmiarowych zakupów. Mogą to więc być nieciekawe Święta. Ale czy tylko dla Brytyjczyków?
U nas nie widać braków, ale widać już w braki w kieszeniach. Polacy wydają wedle GUS 27,77% na jedzenie, co wygląda na pozór spokojnie, ale jest to i tak najwyższa pozycja w domowych wydatkach. W dodatku ten procent zwiększa się wraz z niskimi dochodami danej rodziny. Wiadomo – im człek biedniejszy, tym bardziej ogranicza swe wydatki do tych podstawowych, a do nich należy właśnie jedzenie.
Dlaczego więc tak drożeje żywność? Przyczyn jest kilka. Pierwsza to… Putin i jego wojna gazowa. Rosja, uzależniwszy wiele krajów od dostaw gazu, teraz je wstrzymuje windując ceny, by wymóc ostateczną zgodę na Nord Stream 2. A ceny gazu przekładają się od razu na ceny nawozów, te zaś na ceny żywności. Do tego dochodzi używanie gazu w przetwórstwie żywności, co w pewnym stopniu tłumaczy wzrost cen pomiędzy polem a stołem. Bo tu mamy paradoks – ceny skupu poleciały na łeb na szyję (i to nie tylko u nas). Np. za 26 kg warchlaka dostanie rolnik dzisiaj ok. 90 zł, a całkiem niedawno było to 550… A więc nożyce się rozchodzą i nie tylko ceny żywności wzrastają, ale rolnicy będą produkować coraz mniej, czyli czeka nas mało drogiej żywności.
Do tych kosztów trzeba dołączyć nowe przepisy z unijnego eksportu. Regulacje typu Rozszerzonej Odpowiedzialności Producenta (ROP) mają zwiększyć koszt opakowań używanych w przemyśle spożywczym i wymusić kosztowne rozwiązania zwrotu opakowań, zaś Singel Use Plastic zrobi to samo w kwestii plastiku używanego do pakowania żywności.
Najgorzej, że trendy te dotyczą koszyka dóbr podstawowych, czyli najprostszych, ale i najbardziej niezbędnych elementów składowych diety: mięsa, nabiału i oleju. Do tego dochodzi oczywiście, a jakże, ukochana Unia, która dokłada w tym względzie swoje. Jak popatrzy się na założenia rolnicze „Zielonego Ładu”, to widać katastrofę rolnictwa, zwiększenie cen i zmniejszenie podaży żywności w zamian za nikłe, bądź żadne, efekty klimatyczne. Surowo osądziła toSłużba NaukowaKomisji Europejskiej, czyli wewnętrzna instytucja samej Unii. Po pierwsze mamy do czynienia z samobójczą hipokryzją, czyli w celach obłudy klimatycznej będziemy wypierali produkcje rolną poza granice Unii. Bo chcemy być na kontynencie czyści. Ale tu chodzi, jeżeli już, o klimat na planecie, a nie w Europie, bo ten jak wiadomo mamy wspólny. W ten sposób „dzięki” takim założeniom Europa z eksportera żywności stanie się jej importerem. A dalej klimatycznie zostanie tak samo, w dodatku pod warunkiem, że ci spoza Unii będą przestrzegali norm produkcji i jakości.Wedle Ładu ubędzie 11% produkcji zbóż, 4% areału przeznaczonego pod zasiewy, czyli 44 miliony ton zbóż mniej, produkcja mięsa spadnie o 14-16%, mleka o 10%. Spadną dochody rolników, wzrosną ceny. Ten ruch ma wyłącznie motywacje ideologiczne. W sieci pełno zestawień ile to wody trzeba „zmarnować” na jedną krowę. Mamy przestać je gwałcić na mleko (kłaniamy się pani Spurek), hodować na mięso. Takie podejście prowadzi do masakracji już chyba ostatniej ostoi prywatnych małych przedsiębiorstw jakimi były gospodarstwa rolne, które były wolne a co najmniej – samowystarczalne. Dziś, po kowidowym wyroku wydanym na małe przedsiębiorstwa w miastach, pora na rolników. Oczywiście w imię walki o klimat skończymy jako klienci wielkich korporacji rolniczo-przetwórczo-dystrybucyjnych z GMO na pokładzie (trzeba bowiem będzie zwiększyć produktywność z malejącego ekologicznie areału). Do tego dojdzie ekonomiczne praktyczne uniemożliwienie opłacalnej produkcji mięsa, którego sztuczne namiastki będą mogły wtedy dostarczyć jedynie duże korporacje. Będziemy więc jedli byle co za znacznie większą cenę.
Widmo głodu powoli będzie zaglądać do naszych portfeli. Na razie z łańcuchami dostaw, przynajmniej u nas, nie jest tak źle. Gorzej już z kieszeniami. Do tego dodajmy inflację, która podraża koszty pracy w rolnictwie o ok. 10% i mamy przepis na galopujące problemy z zaopatrzeniem. I najgorzej, że to wszystko sprokurowaliśmy sobie sami. Nie było żadnej większej klęski żywiołowej, która spowodowałaby spadki produkcji rolnej. Przeciwnie oba kowidowe lata były niezłe. Ale zagrały nasze winy – monopolistyczne układy pośredników, spekulacja cenami żywności, obłąkańcza polityka klimatyczna oraz konszachty Niemiec z Moskwą, które pozwoliły Kremlowi wpływać na ceny żywności w Europie. Najbardziej długotrwałe i dotkliwe będą te ideologiczne, unijne.
Niedługo przyjdzie zima i zobaczymy na rachunkach za energię pierwsze efekty ideologizacji naszej ukochanej Unii. Zobaczymy także je w rachunkach za codzienne zakupy jedzenia. Coraz bardziej nie będzie nas stać na inne, poza żywotnymi, wydatkami na żywność. Wracamy więc powoli do podstaw egzystencji. Na własne życzenie. I nawet nie ocalimy dzięki temu planety, bo rolnictwo, z którego i tak będziemy korzystać przeniesie się gdzie indziej. A my będziemy importować żywność a oni nam eksportować zagrożenia klimatyczne – za darmo. Będziemy więc pariasami na własne życzenie. Wystarczyła tylko histeria klimatyczna, w którą wierzą maluczcy, zaś zarabiają na niej wielcy.
Smacznego, coraz droższego.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.