Prawdę, która dla wygodnego, kanapowego, pochłoniętego jałowymi dyskusjami o nowych formach czy postaciach demokracji Zachodu jest niewygodna. Otóż prawdą tą jest to, że przyzwolenie na agresywne, bezprecedensowe po II wojnie światowej działania wojenne, wykreował sam Zachód. Po słynnym „końcu historii", tj. upadku komunizmu pod koniec XX wieku to „coś", co pozostało na zgliszczach zachodniej cywilizacji nie potrafiło znaleźć intelektualnego projektu dobra wspólnego na poziomie państwowym i międzynarodowym. W zamian posiłkowano się pseudodemokratycznymi projektami, które były raczej karykaturą demokracji aniżeli pogłębioną refleksją nad nią.
To przecież ten demokratyczny Zachód uznał w pełnym momencie, że Rosja jest demokracją. To francuski prezydent E. Macron jeszcze nie tak dawno temu kreśląc wizje Europy koncentrycznych kręgów wskazywał, że w trzecim kręgu europejskiej integracji powinna znaleźć się Rosja jako państwo „głęboko przywiązane do demokratycznych, europejskich standardów". Te standardy widzimy teraz na ulicach ukraińskich miast, brutalnie atakowanych przez rosyjskich żołnierzy. To w zachodnich elitach pokutuje wciąż, niestety, przekonanie, że Rosji wolno więcej, że rosyjskie uzurpacje do panowania nad dawnymi państwami tzw. bloku wschodniego są logiczne, usprawiedliwione, i że trzeba je zrozumieć. To zachodnie elity, pochłonięte żądzą pieniądza, zawiązywały miliardowe kontrakty z rosyjskimi spółkami, mimo tego, że Rosja napadła na Gruzję w roku 2008, następnie na Ukrainę, a w latach 90-tych XX wieku prowadziła zmasowane działania militarne w Czeczenii czy na Kaukazie. To w końcu liderzy tych demokracji dali się korumpować kontraktami w państwowych i prywatnych spółkach rosyjskich, czego przykładem jest był kanclerz Niemiec - Gerhard Schroeder, ale przecież nie on jedyny. Na listach płac rosyjskich oligarchów byli i ciągle są przecież premierzy i inni prominentni politycy z Finlandii, Francji, Austrii czy Włoch.
Autor jest doktorem nauk prawnych oraz podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego Rosja dziś uważa, że wolno jej więcej, że wolno jej wywoływać konflikt militarny w sercu Europy trzeba mieć to na uwadze. Intelektualne elity zachodu zawsze były zafascynowane Rosją, nieważne czy była ona carska, komunistyczna czy Putinowska. Dla wielu zachodnich Europejczyków Rosja była powiewem orientu i egzotyki, dalekiej kultury, na swój sposób paradoksalnej, bo skażonej bakcylem okcydentu, ale zarazem dzikiej, nieokiełznanej, nieznanej. Ta fascynacja Rosją, wyraźnie widoczna nad Sekwaną czy Tybrem, mieszała się też ze zwykłym strachem.
Ten ostatni widoczny był nad Sprewą, gdzie Rosja kojarzyła się nieodmiennie ze Stalingradem i maszyną Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Zachodnie elity w podejściu do Rosji miały więc coś, co było mieszanką fascynacji, strachu, zainteresowania i przekonania, że Rosja jest częścią demokratycznego świata. Może nie we wszystkich obszarach, może nie w każdym calu, ale przecież ma też prawo do pewnej odmienności, do specyfiki. Predestynuje ją do tego jej historia, wielkość geograficzna oraz gospodarka, w tym zwłaszcza surowce, które mogą się przyczynić do prosperity zachodu.
Z tego wysoce specyficznego, niejednoznacznego, ale zawsze w jakimś sensie przychylnego Rosji podejścia zachodnich elit zdawała sobie doskonale sprawę Moskwa. Ta ostatnia, wchodząc w rolę kapitalisty i robiąc targi z państwami zachodu jednocześnie miała je w głębokiej pogardzie. Przywódca Kremla od dawna wskazywał na duszną, stęchłą i nieciekawą atmosferę intelektualną zachodu, zachodu, który zdaniem Moskwy chylił się ku upadkowi. Zachodu, który demokrację w jej podstawowym znaczeniu dawno zdeformował, uznając, że demokracja to m.in. pieniądz, dobrobyt, wzrost gospodarczy i repertuar praw, które nie mają nic wspólnego z godnością i egzystencją (fizyczną i ekonomiczną oraz kulturalną), czyli tym, co było prawdziwym fundamentem praw człowieka, ale z fanaberią i specyficznym komfortem definiowanym na coraz to nowe sposoby (gender, prawa sensualne, aborcja, eutanazja).
Należy mieć świadomość, że tak rozumiany Zachód nie był obiektem zainteresowania Moskwy. W znacznej części świat zachodu był bowiem jej produktem, gdyż Sowieci nie ograniczali eksportu rewolucji jedynie do budowy bloku komunistycznego po 1945 roku, ale również, a może przede wszystkim, zatruwali zachód stęchlizną marksistowskiej zbrodniczej ideologii w jej różnych postaciach. Taki Zachód był raczej obiektem jej drwin, a miejscami wręcz pogardy. Tu dochodzimy do kluczowego paradoksu, a zarazem intelektualnej pożywki neoimperialnego myślenia W. Putina. Otóż Zachód żył złudzeniem swojej atrakcyjności i mitem tego, że będzie demokratyzował Rosję. Dla tej ostatniej z kolei taki dekadencki Zachód nie był żadną atrakcją, a wręcz przeciwnie utożsamiany był ze słabością, która stwarzać może tylko przestrzeń dla coraz ambitniejszych planów Moskwy.
Sytuacja jakiej jesteśmy niestety świadkami nie jest więc przypadkiem, czymś niechcianym, co się jednak na skutek splotu niespodziewanych okoliczności przydarzyło. Jest czymś, co powstało w wyniku nawarstwiania się zjawisk, zdarzeń i decyzji, które dawno odeszły do autentycznych fundamentów niezbywalnych praw człowieka i demokracji, pojmowanej na rzeczywiście zachodni sposób, a więc jako troski o dobro wspólne. W to miejsce zwyciężyła patodemokracja, demokracja będąca rywalizacją o interes partykularny, interes jakiegoś jednego państwa czy jednej, wybranej grupy. Być może obok wielu innych lekcji jakie płyną dla nas z wojny na Ukrainie ta jest najważniejsza. Być może czas wreszcie na poważnie myśleć o demokracji tak jak do tej pory była ona rozumiana, bez wszystkich didaskaliów, które w natłoku zaciemniły całą fabułę. Bez aktorów będących w rzeczywistości wrzaskliwymi czy niedojrzałymi błaznami na scenie politycznej. Bo fabułą demokracji jest zawsze troska o dobro wspólne.