Przykładów historycznych, od konfederacji barskiej, poprzez rok 1939, po powstanie warszawskie, jest dość. Za każdym razem to wzmożenie musi mieć za tło wroga, jakiegoś czarnego luda, na którego tle jeszcze mocniejszym blaskiem cnoty będą błyszczeć wzmożeni, jeszcze silniej mogąc podniecać się własną moralną doskonałością i wzniosłością.
W przypadku wzmożenia związanego z rosyjskim atakiem na Ukrainę Putin jest tutaj kandydatem oczywistym, ale jednak słabym. Na Putina mniej lub bardziej oburzają się wszyscy, a jego moralna niższość jest tak ewidentna, że trudno na niej coś ugrać. Ale oto szczęśliwie jest inny kandydat: Viktor Orbán.
Orbán już wcześniej był obiektem potępienia dla opozycji z powodu forsowania przez siebie kursu antyliberalnego i otwarcie konserwatywnego w sferze wartości– a przyznać trzeba, że pod wieloma względami do zaprowadzonych przez niego na Węgrzech porządków można mieć faktycznie zastrzeżenia. W każdym razie tutaj zmiany wielkiej nie było: polska opozycja Orbána nie cierpiała z wielu powodów, teraz doszedł kolejny.
Znacznie zabawniejsza jest zmiana po stronie polityków obozu władzy i zwłaszcza jego zwolenników. Ponieważ w Polsce emocje dominują regularnie nad myśleniem, mieliśmy błyskawiczne przejście od gorącej miłości i podniosłych deklaracji o braterstwie do niemalże nienawiści, a na pewno głębokiego resentymentu. Wyrazem poprzednich uczuć była absurdalna i skandaliczna próba przekazania Węgrom przed tamtejszymi wyborami Kodeksu Macieja Krowina, do czego rządzącym miała posłużyć specjalna ustawa (woleliby chyba o niej dzisiaj zapomnieć).
Wyrazem uczuć obecnych jest podejście do ochrony węgierskiej placówki dyplomatycznej w Warszawie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.