Próżność? Pycha? Nostalgia? Tęsknota za latami dzieciństwa? Brak świeżych pomysłów? Do grona reżyserów, którzy zapragnęli stworzyć własny „Amarcord”, dołączył Steven Spielberg, kierując w filmie „Fabelmanowie” kamerę na siebie, na własną przeszłość. Podobnie zatem jak w przypadku innych głośnych premier z ostatnich lat – „To była ręka Boga” Paola Sorrentino czy „Ból i blask” Pedra Almodóvara – otrzymujemy opowieść, w której twórca woła: „Patrzcie na mnie, oto jak zostałem artystą, oto ludzie i okoliczności, które mnie stworzyły!”.
Rodzina Spielbergów zamienia się więc na ekranie w rodzinę Fabelmanów, a sam Steven – w małego Samuela. Z New Jersey przenoszą się do Arizony, by później wylądować w Kalifornii, ale od punktów geograficznych ważniejsze są punkty na emocjonalnej mapie rozwoju Sammy’ego. Jako dzieciak po raz pierwszy trafia z rodzicami do kina, gdzie oglądają razem film „The Greatest Show on Earth”, film Cecila B. DeMille’a. Obraz robi na nim oszołamiające wrażenie, zakochany w nowym rodzaju sztuki Sammy próbuje odtworzyć scenę katastrofy pociągu, używając zestawu zabawek i amatorskiej kamery. Kolejne lata przynoszą coraz ambitniejsze próby (na domową skalę, rzecz jasna). Zatem filmy z udziałem sióstr – Anna po latach mówiła o swych wspomnieniach z pierwszego pokazu „Szczęk”: „Pomyślałam, że przez długie lata straszył nas, w domu, a teraz będzie straszył tłumy”.
Gdy Samuel Fabelman zostaje skautem, już jako nastolatek kręci pierwsze „superprodukcje” z udziałem kilkunastu, a czasem i kilkudziesięciu rówieśników. Western, film wojenny – zabawa jest coraz bardziej okazała. No właśnie: zabawa – tak widzi to ojciec Sammy’ego (Paul Dano), który jak każdy porządny rodzic czeka z utęsknieniem na chwilę, gdy syn wybierze drogę jakiejś prawdziwej kariery, zamiast tracić czas i pieniądze na ekstrawaganckie hobby.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.