W Warszawie jest 2,5 tys. lokali gastronomicznych wszelkiego rodzaju, jak podaje GUS. Barów mamy 1 tys., tyle samo restauracji i punktów gastronomicznych, ponad 400 stołówek. Czy to dużo w dwumilionowym mieście, nie wiem, wiem, że głodny i spragniony człowiek nie ma problemu ze znalezieniem w stolicy miejsca, gdzie można coś zjeść, choćby był to kebab, ponoć najbardziej lubiana przez rodaków kuchnia egzotyczna.
W przedwojennej Warszawie, która w PRL i w II RP obrosła już mitem wspaniałości, gastronomia wytworzyła osobny mit. Te opowieści skamandrytów kończących zabawowy wieczór kolacją u Simona i Steckiego, wirujący parkiet w Adrii, kolacje w Oazie, pogawędki przy stoliku w Ziemiańskiej... Bardziej mroczne zaplecze knajpianego interesu pokazał Henryk Worcell w książce „Zaklęte rewiry”, potem Janusz Majewski w filmie pod tym samym tytułem. Opowieści o bujnym życiu towarzyskim i jedzeniowym dwudziestolecia sama nasłuchałam się od babci, która (według jej przekazów) rzadko jadała kolacje w domu...
Udokumentowaną relację o przedwojennej gastronomii otrzymujemy w książce „Warszawskie przedwojenne restauracje, bary i kawiarnie” Bartosza Paluszkiewicza, która właśnie ukazała się w wydawnictwie BookEdit. Lektura ciekawa, choć uciążliwa, jak to bywa z książkami dużego formatu i dużej wagi… Ale nie tylko format. Także układ książki relacjonującej po kolei warszawskie lokale z ich historią, zmianami własnościowymi, jest mało przejrzysty dla czytelnika, szczególnie nieznającego topografii Warszawy. Szkoda, że autor nie pokusił się o bardziej syntetyczny sposób przedstawienia tego ciekawego zjawiska, jakim była działalność gastronomii w okresie międzywojennym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.