Albo inaczej: o ile mogę zrozumieć intencje Siergieja Andriejewa - chce uchodzić za ofiarę prześladowań i występować jako żywy symbol polskiej rusofobii - to nie wiem dlaczego polskie władze też biorą udział w tej grze.
Myślałem, że po tym, jak w zeszłym roku ambasador został oblany czerwoną farbą nic już się gorszego zdarzyć nie może. A jednak okazało się, że się myliłem. W tym roku 9 maja pan Andriejew z towarzyszącą mu świtą (świtką właściwie) dyplomatów stał z kwiatami przed pomnikiem na Cmentarzu Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich w Warszawie i nie mógł im złożyć hołdu. Od pomnika oddzielał go bowiem mocno podekscytowany tłum głównie Ukraińców, którzy obrzucali go obelgami i domagali się zdjęcia kokardy świętego Jerzego, przyczepionej ostentacyjnie do marynarki. Od lat w Rosji jest to znak upamiętnienia żołnierzy sowieckich poległych podczas II Wojny Światowej. Po kilku minutach ambasador zrezygnował i się wycofał. Dawno już kremlowska propaganda nie otrzymała równie dobrego prezentu: od tej pory z tym większą skutecznością będzie mogła rozpowszechniać informacje, według których to Polacy są nieokrzesanymi barbarzyńcami, którzy nie potrafią zapewnić ambasadorowi obcego państwa prawa do złożenia hołdu własnym poległym. Dlaczego cały czas godzimy się na tę szopkę?