Trudno lubić prof. Paula Matthewsa. Można szanować i doceniać jego dokonania: stała i dobra posada, dom, wspaniała żona, cudne dzieci. Ale równie dobrze można się zastanawiać, jak zdołał to wszystko osiągnąć, skoro robi wrażenie fajtłapy. Spokojny, na granicy nieśmiałości, trochę ciapowaty, niespecjalnie szanowany przez studentów czy przełożonych, ożywia się, gdy rozprawia o zebrach czy mrówkach. Niby człowiek sukcesu, a jednak przegryw: miejscowa naukowa socjeta nie chce go widzieć na swoich cotygodniowych kolacjach, żona dyryguje nim, jak chce, on sam robi wrażenie człowieka wyzutego z ambicji. A gdy już taka ambicja się w nim budzi, to sytuacja okazuje się jeszcze gorsza, nie ma bowiem gorszego rodzaju przegrywa od tego, który winą za swe niepowodzenia obarcza wszystkich dookoła.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.