Z różnych porównań dla działań wojennych na Ukrainie, których można by dokonać, najbardziej obrazowym i wskazanym wydaje mi się nazwanie tej zachodzącej, od ponad dwóch lat, eskalacji, na razie bez dalszych konsekwencji, grą, nomen omen, w rosyjską ruletkę. „Grze” tej, jeśli można tak nazwać chojrackie igranie ze śmiercią, towarzyszą ogromne napięcie i lęk, które po chybionym spuście ustępują miejsca uldze rodzącej fałszywe poczucie pewności siebie, potęgowanej przez wielokrotność rund, które nie doprowadziły do felernego strzału, a w konsekwencji następuje możliwa bagatelizacja samej „zabawy” – aż do śmiertelnego razu. Aby uniknąć nieporozumienia, chcę na wstępie zaznaczyć, że wybierając tak mocny obraz – mocny dla głów niespitych na umór, w innym razie jest to zapewne fantastyczna rozrywka – doskonale zdaję sobie sprawę, że eskalacja militarna jest naturalną konsekwencją woli odparcia rosyjskiej inwazji przez Ukrainę i jej zachodnich partnerów. Innymi słowy – już na wstępie ktoś mógłby dość sensownie zadać pytanie: „Jeśli nie eskalacja, to co? Czy Ukraińcy mają po prostu się poddać?”.
Sęk w tym, że to zrozumiałe i poniekąd słuszne pytanie nie bierze pod uwagę całego spektrum problemu, a zwłaszcza nie zmienia tego, że gra w rosyjską ruletkę bywa śmiertelna. Wspomniane szersze spektrum to przede wszystkim rozróżnienie, co eskalacja oznacza dla samej Ukrainy, dla Rosji, dla partnerów Ukrainy, w tym dla państw przyfrontowych, na różnych płaszczyznach (zasobów ludzkich, ekonomicznych, infrastrukturalnych etc.). Summa summarum chodzi o dwa pytania, które po dwóch i pół roku wojny są tym bardziej zasadne: jakie realne, a nie urojone cele (którymi karmiono nas aż do niestrawności) w zakresie obrony integralności kraju są w zasięgu ukraińskich sił zbrojnych, po pierwsze; a po drugie: jaka jest cena do zapłaty za osiągnięcie tychże celów przez Ukrainę i jej zachodnich partnerów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.