Sala obrad parlamentu w Nikozji jest prosta i skromna, a przy tym, jak na parlamentarne standardy, nieduża, bo przeznaczona dla zaledwie 80 deputowanych. W założeniu. Naprawdę obraduje w niej tylko 56 posłów. Dwadzieścia cztery fotele stoją puste. Powinni je zajmować przedstawiciele tureckiej społeczności Cypru. Tyle że ich nie ma.
Puste miejsca dobitnie przypominają, że Cypr jest państwem podzielonym. Fakt, że nadal czekają one na Turków, ma jednak walor symboliczny. To, po pierwsze, przejaw nadziei, że pewnego dnia Grecy i Turcy znów w sali obrad zasiądą razem. Po drugie, delikatne przypomnienie, że spadkobiercą dawnego Cypru, który po uzyskaniu niepodległości był wspólnym państwem dwóch narodów przez zaledwie 14 lat, jest dzisiejsza część grecka, uznawana przez świat. Państwo cypryjskich Turków uznaje jedna tylko Turcja.
Nadzieja na zjednoczenie jest jednak coraz bardziej nikła. W tym roku, z okazji 50-lecia wydarzeń, które doprowadziły do podziału państwa cypryjskiego, na uroczystości, osobne oczywiście, do dwóch części Nikozji, przybyli Recep Tayyip Erdoğan i Kyriakos Mitsotakis. Przywódcy tureccy są tu co roku, grecki premier natomiast po raz pierwszy. Zrodziło to ciche nadzieje: może obaj panowie się spotkają, może wystąpią z jakąś wspólną inicjatywą, może zapowiedzą wznowienie rozmów na temat zjednoczenia. W sprawie Cypru decyzje należą przecież do Grecji i Turcji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.