„W ciągu ostatnich tygodni Maja Marciniak spod Żyrardowa czuje przed obudzeniem się drżenie. Zastanawia się, co mogło się wydarzyć w nocy, więc szybko sprawdza internet. Pierwszy raz niepokój poczuła, gdy usłyszała nazwiska nowych ministrów. Później włączyła relację z obrad Sejmu. Kamera pokazała prezydenta. Wtedy była już całkiem przestraszona. – Chodzi o ten drwiący wyraz jego twarzy – tłumaczy.
Wcześniej działała tylko lokalnie. Pracuje w firmie consultingowej, która zajmuje się wdrażaniem systemów informatycznych… Ma czworo dzieci, najstarsza córka studiuje (europeistykę), najmłodszy syn poszedł do zerówki (jako pięciolatek).
Marciniak: jestem z rocznika 1975 i komuna już mnie tak nie dotknęła. Na wszystko sama zapracowałam i nie chciałabym, żeby moje dzieci żyły w kraju, w którym bardziej od ich pracy liczy się, czy spełniają wzorce prawdziwych Polaków, które ustala partia. A pamiętam, jak moja mam dostała propozycję zostania dyrektorem szkoły i musiała wstąpić do partii.”
Zacytowany fragment pochodzi z „Gazety Wyborczej”, dodatku „Duży Format”, z artykułu Grzegorza Szymanika i Piotra Sochy o Komitecie Obrony Demokracji. I zaręczam Państwu, że nie jest to jedyny w tym tekście fragment, który czyta się jeszcze raz i jeszcze raz, z mieszaniną niedowierzania, rozbawienia, politowania i zgrozy. Cały ten tekst wprawia człowieka w podobny dylemat, jak Robert Więckiewicz w filmie „Wałęsa”, gdzie nikt nie wie, czy gra tak źle, czy tak brawurowo sobie z parodiowanej postaci robi jaja.
Artykuł, generalnie, poświęcony jest ludziom, którzy – w liczbie całych dwóch setek – zjawili się na założycielskim zebraniu Komitetu Obrony Demokracji, pilnowanym, co autorzy zaznaczają, przez firmę ochroniarską opłaconą przez prywatnego sponsora (nie był to aby ten sam, co zasponsorował Anecie K. nową drogę życia w zamian za opowiedzenie mediom, jak to „Samoobrona” nie dotrzymała jej warunków umowy o świadczeniu wzajemnym? Tak tylko pytam). Mówiąc oględnie, wychodzi z tego reportażu obraz KOD-u jako istnego panopticum, w którym poranne lęki pani Mai, nie wspominając już jej rojeń o partii ustalającej wzorce prawdziwych Polaków, wyglądają na normę. Jakoś nieodparcie przypominały mi się czytane kiedyś reportaże o różnych grupach terapeutycznych, na przykład, ludzi, którzy zostali porwani na pokład UFO i byli tam gwałceni oraz poddawani różnym upokarzającym procedurom badawczym. To znaczy – są przekonani, że im się to zdarzyło, nie mniej, niż bohaterowie reportażu co do tego faszystowskiego reżimu, który od kilku tygodni przejął kontrolę nad ich krajem.
Chyba nie ja jeden odniosłem takie wrażenie, skoro nawet na stronie internetowej gazety praktycznie nie ma komentarzy innych, niż utrzymane w duchu „jeśli chcieliście ośmieszyć tych obrońców demokracji, to udało wam się wybornie”.
Oczywiście, trudno sądzić, by intencją gazety, która jeśli nawet tego zgromadzenia nie zainspirowała, to nader skwapliwie objęła nad nim patronat prasowy, było rzeczywiście ukazanie, jak bardzo jest ono groteskowe. Najwyraźniej redaktorom, którzy dysponowali materiał do druku, nie przyszło do głowy, że pani Maja ze swymi stanami lękowymi i obsesjami ma medyczny problem i powinno się jej doradzić terapeutę, a nie dla niskich pobudek utwierdzać ją w tych lękach i urojeniach.
Ktoś pomyślał może, że porównując uczestników antypisowskiego spędu z ludźmi skarżącymi się na prześladowanie przez UFO kierowałem się złośliwością. Naprawdę nie. Moje zamiłowania literackie sprawiły, że od czasu do czasu miałem do czynienia z autentycznymi świrami, którzy nie umieli odróżnić wizji literackich od rzeczywistości, względnie z jakiegoś powodu im się ta granica zatarła – na przykład, jeden z działaczy fandomu tak zaczytywał się Lovecraftem i innymi horrorami, że w końcu został autentycznym satanistą. Nie brak zresztą takowych w każdej dziedzinie, ześwirować można od gier komputerowych, horoskopów, deanikenistyki, do wyboru, do koloru. Obłęd wyindukowany przez politykę niewiele się różni od innych.
„Z pracy w szpitalu psychiatrycznym w latach 80. pamiętam, ilu tam było policjantów i ubeków ogarniętych urojeniami wielkościowymi albo bezwolnych wykonawców rozkazów wydawanych np. przez radio (jeden z nich zabił popielnicą innego pacjenta na rozkaz samego Stalina)” – pisał zupełnie niedawno wicenaczelny „Wyborczej”, Piotr Pacewicz, nawiasem mówiąc, snując opowieść o starszej pani, której mania prześladowcza związana jest z dokonaną przed wielu laty aborcją, i sugerując, że za szaleństwo to winę ponosi prawica, która wpędziła kobietę w poczucie winy. Redaktor Pacewicz nie jest w kierownictwie „Wyborczej” jedynym psychologiem – o ile mi wiadomo, takim wykształceniem legitymuje się większość, a w każdym razie spora część jej liderów. I to w gazecie widać – wprawne oko bez trudu rozpoznaje w jej propagandzie podręcznikowe sposoby „prania mózgów”, zarówno te stare, opisane jeszcze w „Konformizmie” Aronsona, jak i te ze szkoły programowania neuro-lingwistycznego. Widać też, jak w chwilach, gdy zamówienie politycznych dysponentów jest szczególne, gdy system władzy ufundowany w Magdalence albo jakieś jego istotne elementy są zagrożone, gdy wreszcie samo środowisko „Wyborczej” wpada w panikę, sięga ono po metody najbardziej brutalne i bezwzględne, niosące dla poddających się jego operacjom mózgów najwięcej spustoszeń.
Manipulacja propagandowa przypomina problemy z nagłośnieniem dużej przestrzeni o marnej akustyce, na przykład stadionu. Większość tych, którzy mają usłyszeć przygotowaną dla nich melodię, znajduje się daleko – aby dźwięk był dla nich pełny i pozbawiony interferencji, trzeba ustawić go tak, że z kolei w innych strefach, blisko gigantofonów, przebywanie staje się wręcz niebezpieczne. Dlatego wyznacza się odpowiednio strefy, do których publiczność nie ma wstępu.
W propagandzie takich stref nie ma. Z oczywistych względów propagandyści nie ostrzegają, by czytanie „Gazety Wyborczej”, słuchanie Tok FM czy oglądanie TVN 24 i TVP Info ograniczyć, by strzec się przedawkowania. A że chcąc dotrzeć do tych, którym ledwie co się obija o uszy, podkręcają i dowalają do pieca na maksa – najbardziej zaangażowani, targetowi odbiorcy, którzy ochoczo nasiąkają serwowanym przekazem od rana do wieczora, poddają się emocjom tak silnym, że może im – przepraszam za medyczną łacinę – zwyczajnie odpierdolić. I odpierdala.
Na takiej samej zasadzie, jak anorektyczka, która ogląda z odrazą swe wychudzone ciało w lustrze i widzi wcale nie to, co widzi, tylko fałdy tłuszczu i okropną nadwagę, ofiary przedawkowania zaczynają poddawać się matriksowi paniki. Boją się, że w nocy przyjdzie Kaczyński ich aresztować. Widzą na twarzy prezydenta drwiący uśmiech Rudolfa Hoessa. Słyszą z ulicy tupanie sztafet szturmowych i boją się o swoich bliskich, którzy mogli zostać aresztowani tej nocy, boją się, co się zaraz wydarzy.
Więc chcą działać. Walczyć w obronie konstytucji Kwaśniewskiego z 1997 roku, którą komuna chce zniszczyć, antydemokratycznie, większością głosów – walczyć o tę konstytucję, przeciwko której PiS wprowadzał 13 grudnia stan wojenny, którą Krzywonos drukowała w podziemiu i za którą siedziała skazywana przez pisowskich prokuratorów. W biednych głowach ofiar Salonu wszystko już poplątano ze wszystkim, Marek Barański paradujący z opornikiem jest obrońcą demokracji, Kornel Morawiecki nazistą, bo mówi o woli narodu i jego interesach, a III RP, zawłaszczona niedawno decyzją wyborców (zmanipulowanych! ciemnych! i stanowiących tylko 18,7 proc. uprawnionych do głosowania!) przez jedną partię – państwem wyznaniowym takim samym jak PRL, gdzie też karano za niechodzenie do Kościoła, rozliczano z bycia „prawdziwym Polakiem”, i gdzie mama cierpiała męki noszenia w kieszeni małej czerwonej książeczki, by móc być dyrektorką.
Ja się nie śmieję… No dobrze, trochę tak, trudno się nie śmiać obserwując na chłodno wszystkie te nonsensy, w jakie zaplątuje się propaganda gorliwych obrońców postkomuny krzyczących „precz z komuną” na antykomunę. Ale ten śmiech jest podszyty autentyczną grozą. Dyrygenci tej propagandy zatracili już wszelką przyzwoitość i chcą obronić zdychający układ III RP nie licząc się absolutnie z niczym, albo po prostu, przebywając od dawna w wytworzonej przez siebie „strefie śmierci”, odurzyli się sami i działają w tym samym transie strachu i nienawiści, w który usiłują wprawić jak najszerszy krąg odbiorców – mniejsza z nimi. Ale wśród ludzi, którzy z różnych względów się im poddali, są i tacy, którzy się nie obronią. Wiecie państwo jak to jest – w reklamie mówią „,musisz to mieć”, i my wszyscy wiemy, że to tylko reklama, ale jeśli dopadnie ona człowieka z autyzmem, to on kupi, zrujnuje się, ale kupi, bo jest autystą i kiedy ktoś mu mówi, że musi, nie umie zachować dystansu. Podobnie jest z ludźmi, którzy jak pani Maja i jakaś część jej współkonspiratorów, nie potrafią zrozumieć, że histeria, której poddani są przez „swoje” media od rana do wieczora, to skrajna, propagandowa przesada, że nikt nikogo nie zniewala, a rzekomy hitleryzm to po prostu spór prawny jakich wiele, walka o władzę, jak w każdym demokratycznym państwie, może brutalna, ale nie naruszająca istotnych reguł gry.
Biedna pani Maja jest zapewne przypadkiem niegroźnym. Ale takie ciśnienie emocji, jeśli trafi na osobowość podatną, może doprowadzić do tragedii tak, jak raz już się to, w okresie poprzedniego zagrożenia interesów pomagdalenkowej sitwy, stało. Świry z KOD pikietujące pod siedzibą PiS w Warszawie wyglądają śmiesznie. Ale pod łódzkim biurem PiS, w miejscu, gdzie zginął śp. Marek Rosiak, z tymi sami hasłami, które inspirowały jego mordercę – wcale nie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.