I nagle, nie za często wprawdzie, zakochujemy się w nich, powtarzamy lekturę, potem jeszcze raz, i kolejny. W końcu zaczynamy mówić ich językiem, wcielamy się w powieściowych bohaterów, by wciąż na nowo przeżywać ich perypetie, bądźmy szczerzy, może i niewybredne, by nie powiedzieć prostackie, jednak z jakiegoś tajemniczego powodu wciąż dla nas atrakcyjne i świeże. I tak się jakoś dziwnie składa, że te – można by rzec – poronione książki stają się dla nas duchową strawą znacznie ważniejszą od obsypanych Noblami rzekomych arcydzieł.
Gdybym miał powiedzieć bez jakich tytułów pokrytych kurzem w domowej biblioteczce mógłbym się obyć, wymieniłbym całą ich długą niczym tasiemiec listę, ale na pewno za żadne skarby świata nie pozbyłbym się zaczytanych prawie na śmierć „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, „Konopielki” czy wiekopomnego poematu Wieniedikta Jerofiejewa „Moskwa – Pietuszki”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
