To skojarzenie z epoką solidarnościowego karnawału jest jak najbardziej zasadne. To on zastąpił zmarłego w maju 1981 roku Prymasa Stefana Wyszyńskiego, który przeprowadził polski Kościół od stalinizmu do epoki Jana Pawła II. Pamiętam jeszcze filmowe relacje z jego ingresu w lipcu 1981 roku. – Boże, jaki młody – dziwiono się wtedy, być może na zasadzie kontrastu z poprzednikiem – sędziwym i pomnikowym „Prymasem tysiąclecia”. Nowy metropolita gnieźnieńsko-warszawski od pierwszego dnia swej posługi znalazł się w środku narodowego dramatu dziejowego – komunistyczna władza wyszła wtedy już z szoku i wydała wyrok na wolnościową rewolucję. Gdy Prymas współżyrował rozmowy „ostatniej szansy” komunistyczne władze dopinały już ostatnie szczegóły rozbicia „Solidarności” i wprowadzenia stanu wojennego. Po 13 XII 1981 Prymas po raz pierwszy musiał dokonać dramatycznego wyboru – co powiedzieć Polakom zdruzgotanym stanem wojennym. Postawił na apel – jak najmniej ofiar! Jego słynne słowa, że nie ma większej wartości niż ludzkie życie – rozczarowały wielu zwolenników solidarnościowego sprzeciwu, którzy widzieli w tym pośrednie pogodzenie się z triumfem ekipy gen. Jaruzelskiego i zdezawuowanie ówczesnego oporu przeciw czołgom i pałkom. Z drugiej strony, można zapytać, czy bez tych słów ofiar nie byłoby więcej. Prymas naśladował w tym podejściu swego odległego poprzednika z lat powstania styczniowego abpa Szczęsnego Felińskiego – nieprzypadkowo Józef Glemp był gorącym orędownikiem jego procesu beatyfikacyjnego.
W latach 80. Prymas prowadził politykę środka – z jednej strony często zawodził nadzieje tych, którzy zakładali, że Kościół będzie mówił głośno to, czego nie mogli mówić pozbawieni wolności Polacy. Ale jednocześnie bez cichej akceptacji Prymasa nie byłoby zgody na tysiące cichych form pomocy Kościoła dla podziemnej „Solidarności” i niezależnej działalności obywatelskiej. Tu bolesną szramą na wizerunku ówczesnego Kościoła jest tragedia ks. Jerzego Popiełuszki. Czy Prymas mógł zapobiec jego losowi? Czy pojął na czas, jak bardzo jest on zagrożony? Tę kwestię poruszył sam metropolita warszawski z okazji wyznania win Kościoła w millenijnym roku 2000, wyznając gorzko, że nie zapobiegł śmierci kapelana „Solidarności”.
Kolejną wielką próbą dla Prymasa, choć nie tak już dramatyczną, był okres lat 1990-1996, kiedy biskupi z zaskoczeniem odkryli, jak łatwo liderzy obozu liberalnego i lewicy wykreowali Kościół na „nowego okupanta”, mającego rzekomo zastąpić dawną PZPR w roli przewodniej siły narodu. Ta nieuczciwa kampania zaskoczyła Episkopat, który miał nadzieję, że po upadku komunizmu wierni dopiero odzyskają prawa, jakich katolikom odmawiano przez cztery dekady PRL. Długo jeszcze będą trwały spory, czy prymas Glemp umiał wtedy dostowować Kościół do wymogów – choćby medialnych - nowych czasów.
Na pewno jego powściągliwość i ostrożność ratowała biskupów od wciągnięcia na szerszą skalę w polityczne spory. Pamiętajmy też, że za jego rządów Kościół pozostawał w cieniu Jana Pawła II. To dawało ogromne szanse, ale i oduczało samodzielności.
Dziś wobec majestatu śmierci pochylmy czoła przed duszpasterzem, który stawał wobec dramatycznych dylematów w dramatycznych czasach. Nie znamy i być może nigdy nie poznamy wszystkich okoliczności jego decyzji z lat 80. Ci, którzy oceniają go krytycznie, niech pamiętają, jak wielka odpowiedzialność go wtedy przytłaczała.