"Byliśmy liderami". Koledzy z konspiry

"Byliśmy liderami". Koledzy z konspiry

Dodano: 
Okładka książki "Piątka u Semki"
Okładka książki "Piątka u Semki" 
Kolejny fragment książki „Piątka u Semki” (Zysk i Sk-a), wywiadu rzeki z Piotrem Semką przeprowadzonego przez Jana Hlebowicza.

JAN CHLEBOWICZ: Od samego początku na łamach „Biuletynu informacyjnego Topolówka” [niezależnego pisma III LO w Gdańsku – przyp. j.h.] piętnowana była postawa dyrektora Łosińskiego oraz niektórych nauczycieli.

PIOTR SEMKA: [...] Pamiętam szczególnie jeden tekst. Ja bym tego nigdy nie wymyślił (śmiech). „Panie dyrektorze Łosiński, zanurzył się pan w tak moralnym bagnie, że z tafli błotniska nie widać nawet pana łysiny”. Czytam to i oczom nie wierzę. Mówię do młodszego Kurskiego: „Jacek, puknij się w głowę, to jest okropne. Przecież to jest wiocha”. „Nie, nie, Piotrku, mam sygnały, że to się bardzo ludziom podoba”. Machnąłem ręką. „Jak się tak podoba, no to dawaj”.

Pisaliście dużo ostrzej. Na przykład o Zenonie Gaczole, nauczycielu języka rosyjskiego: „Panie profesorze Gaczoł!!! pana osoba wszystkim kojarzy się z kompromitującymi aktami rozszarpywania gazetek ściennych poświęconych drogim i bliskim sercom nas wszystkich rocznicom, łapania i zrywania ulotek, penetracji najdalszych zakątków korytarzy i ubikacji po to, by wyskrobać swym wysłużonym scyzorykiem maleńką karteczkę z napisem »Solidarność zwycięży«. Jest pan, panie Gaczoł, ślepym niszczycielskim narzędziem, realizującym najbardziej debilne i antynarodowe założenia i dążenia znienawidzonej dyktatury i aparatu bezpieczeństwa!”. Mocne.

Mocne. Takie miało być. Prawda czasu – prawda powielacza. Gaczoł był autentycznym maniakiem walki z symbolami oporu na terenie szkoły. Naprawdę robił te wszystkie rzeczy przywołane w powyższym cytacie.

Rozmawiałem z wieloma uczniami Topolówki z tego okresu. Wszyscy mówią, że Gaczoł rzeczywiście zaciekle walczył ze szkolną opozycją. A jednocześnie był oceniany jako dobry nauczyciel i w gruncie rzeczy sympatyczny facet. Podobno rusycysta był także człowiekiem złamanym przez komunistyczny system. W czasie drugiej wojny światowej został zesłany na Syberię. A wy po nim jechaliście jak po łysej kobyle. Zresztą nie tylko po nim. Pamiętasz laur kapralskiego kija?

Tak. Przyznawaliśmy go na łamach „BIT-u” reżimowym nauczycielom, którzy mieli szczególne „zasługi” w zwalczaniu niezależnej myśli wśród uczniów.

Nie wszystkim waszym kolegom i koleżankom to się podobało. Twierdzili, że niektórzy nauczyciele nie zasługiwali na miano kaprali reżimu.

Mogliśmy się mylić, pewnie czasem też przesadzaliśmy. Ale musimy pamiętać o kontekście historycznym. To był stan wojenny. Szkoła pod obserwacją SB. Dyrektor, komunistyczny trep, straszy uczniów, że jeśli „wichrzyciele nie zaprzestaną swoich niecnych działań, to Topolówka zostanie zamknięta”. W takich warunkach półśrodki nie wchodziły w grę i dlatego na łamach „Biuletynu” piętnowaliśmy każdy przejaw walki z naszą niezależnością. Obawa, by nie dostać „kija”, powstrzymywała część nauczycieli od robienia rzeczy haniebnych. Starsi byli oburzeni – ocenianie zachowań pedagogów przez uczniów w nielegalnej gazetce to była sytuacja spoza ich świata pojęć.

Uzurpowaliście sobie prawo do wypowiadania się w imieniu większości.

Byliśmy liderami opinii publicznej i czasami, niestety, odzywał się w nas syndrom pantokratora – ocenialiśmy, kto zachowuje się dobrze, a kto źle. Jednak ta uzurpacja w imieniu większości, jak to określiłeś, nie była bezpodstawna. Uczniowie masowo czytali „BIT”, komentowali jego treść na przerwach, prowadzili korespondencję z redakcją, a przede wszystkim odpowiadali na nasze apele. Kiedy ogłaszaliśmy w danym dniu przerwę milczenia, która polegała na tym, że ubrana na czarno młodzież przez dwadzieścia minut stała na korytarzu i demonstracyjnie milczała, uczestniczyło w niej około osiemdziesięciu procent wszystkich uczniów. Mieliśmy poczucie, że większość zgadza się z tym, o czym piszemy na łamach „BIT-u”. W tamtym czasie bardzo popularna była subkultura poppersów. To byli „hedoniści”, dla których liczyły się zagraniczne ciuchy, dobra zabawa, pieniądze, najmodniejsze dyskoteki i seks. Ku mojemu zdumieniu oni też czytali „BIT” i przychodzili na przewy milczenia. Inna historia. W pewnym momencie jeden z uczniów, nazwijmy go Kowalski, chciał zakładać w Topolówce Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Na łamach „BIT-u” rozpętaliśmy kampanię przeciwko niemu i temu durnemu pomysłowi. W toalecie na drzwiach wewnętrznych pojawił się napis: „Kto uważa, że Kowalski to złamas, niech postawi krzyżyk”. Zadałem sobie trud ich policzenia. Było tych krzyżyków blisko setki.

A pojawiały się wśród uczniów głosy, że to, co robicie, jest szkodliwe?

Pamiętam ludzi chorych ze strachu, ze stanami lękowymi i z depresjami wywołanymi atmosferą, która panuje w szkole. Często słyszałem, jak mówili: „Do jasnej cholery! To przez was nachodzi nas SB, to przez was dyrektor nas za mordę trzyma i ja się nie mogę w ogóle uczyć”. Albo: „Ja się ciągle boję, że esbecy przyjdą do domu, rewizję zrobią i do więzienia mnie albo rodziców zabiorą”. Ja wtedy pytałem: „Ale przecież ty nic nie robisz, więc dlaczego się boisz?”. „Przez was, bo tworzycie atmosferę, która jest nie do zniesienia”. „To zacznij coś robić i przestaniesz się bać” – odpowiadałem na tego typu uwagi. Atmosferę najgorszej, najbardziej brutalnej fazy stanu wojennego (lata 1982 i 1983) ludzie odreagowywali w bardzo różny sposób. Były na przykład dziewczyny, które jeździły do knajpy Wiking w Nowym Porcie i zawierały znajomości z zachodnimi marynarzami. Powodem takiego zachowania nie był brak pieniędzy ani problemy rodzinne. To był rodzaj jakiejś dziwacznej autoagresji. Z kolei do mojej klasy chodziły osoby, które uczestniczyły we włamaniach, w bójkach. W poprzednich latach było to nie do pomyślenia. Też nie musiały tego robić. W ten sposób młodzi ludzie odreagowywali stan napięcia, który utrzymywał się w Topolówce przez kilka lat. Podobne zjawisko można było obserwować w całej Polsce w czasach stalinowskich. Chuliganerka była wtedy efektem reakcji na ubecki terror.

Ty z Jackiem Kurskim pisaliście teksty. Gdzie trzymaliście sprzęt drukarski? Z kim współpracowaliście?

Może to brzmieć zaskakująco, ale zaufanych ludzi mieliśmy w dużej mierze w środowisku poppersów. U jednej koleżanki trzymaliśmy maszynę do pisania, a u innych osób papier. Oni niespecjalnie interesowali się polityką, ale – o dziwo – jednocześnie się nie bali. Mieliśmy do nich zaufanie, wiedzieliśmy, że nie pękną. Poza tym ci ludzie byli absolutnie poza podejrzeniem. Bezpieka kojarzyła poppersów z imprezami, dyskotekami, a nie z konspirowaniem.

Zdarzało się, że ktoś ze współpracy rezygnował?

Przychodziło do nas mnóstwo ludzi, których ja nazywałem krótkodystansowcami. To były osoby, które z różnych powodów wchodziły do podziemia, ale kiedy orientowały się, że to nie jest zabawa, traciły zainteresowanie albo rezygnowały ze strachu. Największym problemem byli współpracownicy, których rodzice reagowali spazmatycznie na wieść o tym, co robią ich syn lub córka. Kiedyś matka kolegi wpadła do pokoju i zaczęła krzyczeć: „Zwariowaliście?! Wy nie wiecie, do czego oni są zdolni!”. Ta pani była sybiraczką i jej troskę o syna oraz obawę przed represjami można było zrozumieć. Jednak ja zdawałem sobie sprawę, że tego typu zachowania grożą wpadką. Byli też koledzy z konspiry, którzy reagowali niezwykle ostro, kiedy ktoś rezygnował z działania w podziemiu po paru dniach. „Brzydzę się tobą” – takie słowa także padały. Nie lubiłem takich reakcji. Uważałem, że każdy ma prawo do lęku, byle tylko nie sypał. Dobrze, że taka osoba mówiła „dość” po krótkim czasie, kiedy jeszcze nie była wtajemniczona w wiele istotnych kwestii. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że stworzyliśmy strukturę niezwykle sprawną, elastyczną i zakonspirowaną. I mieliśmy „szósty zmysł” do wyczuwaniu potencjalnych wariatów, czyli mitomanów, efekciarzy lub przesadnych ryzykantów. Tacy ludzie byli kolejnym przekleństwem konspiracji.

W 1983 roku Jarosław Kurski trafił na dwa miesiące do aresztu.

Jarek został zatrzymany i na dwa miesiące aresztowany pod zarzutem rzekomej napaści na milicjanta. Stanęliśmy wówczas przed poważnym pytaniem: Co dalej z drukiem? Bo przecież kontakty Jarka były spalone. Wtedy zaczęliśmy korzystać z pomocy Mariusza Wilczyńskiego...

... czyli jednego z twórców Federacji młodzieży walczącej w Gdańsku.

Bardzo fajny facet i kolega. Wspólnie organizowaliśmy akcje ulotkowe, pomagaliśmy sobie w kolportażu niezależnych wydawnictw, spotykaliśmy się na demonstracjach. Jednak jeśli chodzi o Federację, to jej największą skazą była chęć stworzenia tak zwanej ponadszkolnej struktury. Mówiłem wtedy: „Dziękuję, ale nie, drodzy panowie. Wystarczy, że jedna osoba z takiego konspiracyjnego »drzewka« pęknie, i cała ta wasza struktura porwie się jak stary sweter. Trzymajcie się lepiej z dala od takich rozdętych struktur”. Nie słuchali. I niestety miałem rację, bo FMW była dość dobrze zinfiltrowana przez Służbę Bezpieczeństwa. Dla porównania „BIT” przez dziewięć lat nieprzerwanej działalności (1980–1989) nie zaliczył ani jednej dotkliwej wpadki [...].ale jednak Federacji młodzieży walczącej udało się stworzyć strukturę, która objęła wiele szkół średnich na terenie całego trójmiasta. może nie ustrzegli się błędów, ale na pewno możemy mówić w ich przypadku o sukcesie. Po części zgoda. Tak jak mówiłem, FMW miała wiele ciekawych i potrzebnych inicjatyw. Niestety, źle rozłożyli akcenty. Środowisko „BIT-u” było od Federacji niezależne i myślę, że wyszło to nam na zdrowie.

Cały wywiad dostępny jest w 22/2021 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także