Domysły dotyczące tego, kto może być następnym biskupem Rzymu, przeważnie przeprowadzane są w kluczu, który można wypreparować z kardynalskich nominacji mających miejsce za pontyfikatu papieża Franciszka. Wskazuje się, że nominaci obecnego papieża to przeważnie ludzie o podobnym oglądzie spraw w Kościele. Rzeczywiście, mamy do czynienia z gronem takich duchownych. Jeśli dodamy do tego spory krąg kardynałów bez wielkiego znaczenia „politycznego” w Kościele, wybranych spośród biskupów rozdrobnionych włoskich diecezji czy z maleńkich i w sumie egzotycznych wspólnot katolickich, jak Szwecja czy Wyspy Tonga, to trudno oczekiwać istnienia silnej opozycji wobec ludzi Franciszka w kolegium kardynalskim.
To zresztą nie koniec problemów. Bo przecież w kardynalskim gremium mamy też np. pięciu kardynałów ze Stanów Zjednoczonych, którzy swoje kariery zawdzięczają temu, że obracali się w zasięgu wpływów niesławnego ekskardynała Theodore’a McCarricka. Zupełnie słuszne jest pytanie, czy ludzie związani z tym skompromitowanym przestępcą seksualnym w sytuacji, gdy odpowiedzialność za wieloletnie trwanie jego kariery na najwyższych szczeblach kościelnej władzy nie została wyjaśniona, na pewno nie będą podlegać podczas konklawe różnego rodzaju pozamerytorycznym wpływom. Cupich, Tobin, Farrell, Gregory i McElroy – nazwiska tych pięciu kardynałów papieża Franciszka, bliskich w przeszłości McCarrickowi, warto zapamiętać. Zresztą cała piątka to duchowni o liberalnym czy – to zdecydowanie bardziej adekwatne określenie – relatywistycznym podejściu do katolickiego nauczania. Oni sami zatem stanowią „partię”, która może być zainteresowana wewnętrznym zmiękczaniem zasad katolickiej formy życia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.