Jedzenie mnie uzdrowiło
Artykuł sponsorowany

Jedzenie mnie uzdrowiło

Dodano: 
„Jedzenie mnie uzdrowiło”
„Jedzenie mnie uzdrowiło” 
Ta książka to opowieść o tym, jak jedzenie ocaliło życie autorki. Kiedy miała dwadzieścia dwa lata, zdiagnozowano u niej skrajny przypadek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, chorobę autoimmunologiczną, która podstępnie atakuje zdrowe jelito grube

Ale to także romantyczna historia o miłości do jedzenia, rodziny, przyjaciół i siebie, która to miłość pozwoliła mi odegrać aktywną rolę w radzeniu sobie z moim zdrowiem. Danielle Walker przeżyła trwający dekadę cykl diagnoz, choroby, remisji, komplikacji, zdrowienia i utraty, ale jedno pozostaje tu ważne: jedzenie stale ją ratuje. Misją Danielle jest pomóc ci zrozumieć, na ile różnych sposobów jedzenie może pomóc uzdrowić także ciebie.

Fragment książki

Była pierwsza po południu w sobotę przed Świętem Dziękczynienia 2009 roku. Za cztery godziny mieliśmy stawić się z mężem w domu pewnego przyjaciela, na nasze coroczne „Święto w gronie przyjaciół”, by celebrować ten wielki dzień i ucztować z jeszcze kilkoma parami młodych małżonków. Kiedy wszyscy najedliśmy się jak bąki, zasiedliśmy do rywalizacyjnej gry Dutch Blitz.

Zawsze każdy przynosił coś do jedzenia. Gospodyni przygotowywała indyka i sos pieczeniowy, a pozostali mieli za zadanie zająć się resztą świątecznych dań – zapiekanką z zielonej fasolki, sosem żurawinowym, słodkimi ziemniakami pod pierzynką z pianek, puszystymi bułeczkami z masłem, brukselkami z chrupiącym smażonym bekonem, oraz, oczywiście, plackiem z dynią i orzechami pekan.

Tego roku zgłosiłam się do dwóch potraw, ale byłam pełna obaw. Spędziłam dwa lata, cierpiąc na wyniszczającą chorobę autoimmunologiczną, która miała wpływ na moje trawienie, i poprzysięgłam sobie, że całkowicie zmienię mój styl odżywiania. Próbowałam pozbyć się przynajmniej niektórych leków, które zażywałam, a wraz z nimi także niektórych objawów, z którymi musiałam sobie radzić. Wyeliminowałam wszelkiego rodzaju pieczywo, mleko i masło, cukier i pewne określone węglowodany, jak białe ziemniaki i inne warzywa korzeniowe, które mogły być potencjalną przyczyną stanów zapal- 15 nych. Kiedy podejmowałam tę decyzję, nie pomyślałam oczywiście, jak trudno będzie starać się przestrzegać tych nowych ograniczeń podczas okresu świątecznego, gdy tak ważne jest jedzenie. Dziś wiem, że zapewne powinnam odłożyć to do nowego roku.

Większość moich najpiękniejszych wspomnień wiązała się ze świętami. I prawie wszystkie z nich dotyczyły jedzenia. Nie mogłam się wprost doczekać spotkania przy stole z rodziną i przyjaciółmi, by cieszyć się wzajemnie swoim towarzystwem przy wspaniałym posiłku. Teraz jednak wszystko wydawało się inne. Stracone. Porzucone. Czułam się tak, jakbym wraz z niedawno odrzuconymi potrawami zaniechała też wszystkich tych tradycji. Siedziałam w mojej kuchni, patrząc na dania, które obiecałam przynieść – tłuczone ziemniaki i placek z dynią – i zdałam sobie sprawę, że nawet nie mogę ich skosztować. Mogłam je przyrządzić „jak zawsze” żeby inni mogli ich spróbować, ale co będę jadła ja? Tylko indyka i pewnie sałatkę – bez sosu ani grzanek – pod warunkiem, że ktoś akurat ją przyniósł. To w ogóle nie przypominało radosnych świąt, jakie z takim sentymentem wspominałam.

Tłuczone ziemniaki z mnóstwem śmietany i masła to jedno z ulubionych dodatków Ryana, więc postanowiłam przyrządzić je „jak zawsze”, żeby jak zwykle mógł nałożyć sobie na talerz trzy łyżki, a dla siebie przygotować drugą wersję. W czytanych przeze mnie blogach i książkach ze zdrowymi przepisami o niskiej zawartości węglowodanów zapewniano, że puree z duszonego kalafiora z dodatkiem rosołu z kurczaka doskonale zastąpi tłuczone ziemniaki. Wydawało się to trochę naciągane, ale jakie miałam inne wyjście?

Wydrukowałam więc ten przepis i zabrałam się do pracy. Ugotowałam kalafiora i przełożyłam ugotowane różyczki do małego malaksera, który dostałam w prezencie ślubnym. Mieściła się w nim tylko jedna filiżanka na raz, więc wkładałam kalafior partiami, miksując 16 ugotowane różyczki na białą, kremową masę – białą, kremową masę, która w niczym nie przypominała tłuczonych ziemniaków z całą ich objętością i konsystencją. Masa była rzadka i brakowało jej puszystej gęstości, jaką mają tłuczone ziemniaki. Przypominała raczej zupę z kalafiora. Trzymałam się wskazówek co do joty, więc albo blog to były koszałki-opałki, albo autor od lat nie jadł tłuczonych ziemniaków i miał wyjątkowo niskie wymagania. Ja z kolei zrobiłam je naprawdę dobre i przypadkiem spróbowałam parę kęsów, gdy je przyrządzałam, by sprawdzić smak. I moje kubki smakowe mnie nie oszukiwały.

Z plackiem była inna sprawa. Nie można było go zastąpić. Bo niby jak? Mąka (gluten), masło i śmietana (nabiał) i cukier. Wszystko, czego nie mogłam jeść. Upiekłam placek z przepisu zapisanego na kartce pochyłym pismem mojej babci, tak jak robiłam przez lata, i stłumiłam rozczarowanie tym, że kiedy wszyscy inni będą się delektować kawałkiem mojej przeszłości, ja nie będę mogła go zjeść. Rozchodzące się z piekarnika jesienne zapachy gałki muszkatołowej i cynamonu były torturą, więc uciekłam z kuchni, by chronić moje zmysły i nastawiłam minutnik na górze, żeby nie przypalić placka. Właściwie trochę miałam nadzieję, że się spali, dając mi wygodną wymówkę, dlaczego go nie przyniosłam, dzięki czemu uniknęłabym żalu, że mogę jedynie powąchać mój ulubiony deser sezonu.

Tuż przed czwartą Ryan załadował do samochodu tłuczone ziemniaki ze śmietaną, moją kalafiorową „zupę” oraz idealnie złociste i wypieczone ciasto dyniowe, po czym odbyliśmy dziesięciominutową podróż do domu naszych przyjaciół. Kiedy przyjechaliśmy, inni rozładowywali swoje smakołyki, ściskając się z okazji święta i zerkając pod folię, co przynieśli inni.

– Nie martwcie się, przyniosłam też prawdziwe tłuczone ziemniaki – powiedziałam, dostrzegając miny paru moich przyjaciółek, gdy zajrzały do mojego półmiska z musem kalafiorowym i poczuły 17 odstręczającą woń, jaką wydzielają gotowane warzywa kapustne. Nie powiedziałam jeszcze moim przyjaciołom, że rozpoczęłam ten nowy styl odżywiania, nie chciałam, żeby ktokolwiek denerwował się tym, że nas gości, albo poczuł się winny, że spożywa w moim towarzystwie „zakazane” dla mnie potrawy.

Kilka pań kończyło resztę przygotowań w kuchni i rozkładało przystawki, a reszta ekipy udała się do ogródka, by jak co roku zagrać w futbol dotykowy. Obserwowałam grę, gdy jedna z moich przyjaciółek postawiła na barku obok mnie koszyk czipsów ziemniaczanych, kremowy dip z cebulą i tacę pokrojonych warzyw otaczających miskę z sosem do sałatek.

Ziemniaki są na mojej liście węglowodanów, z których rezygnuję, przypomniałam sobie, więc to nie dla mnie. Skrobia była pożywieniem szkodliwych bakterii w moich jelitach, które próbowałam wyeliminować i zastąpić je dobrymi, zdrowymi, bakteriami, zwalczającymi stany zapalne.

Jakie są składniki tego cebulowego dipu, który tak uwielbiam?, pomyślałam, wpatrując się w marchewki, które, jak wiedziałam, mogę jeść. Marzyłam, żeby zanurzyć je w kremowym dipie albo unurzać w sosie do sałatek. Pewnie jest w nich mleko albo kwaśna śmietana – albo jedno i drugie, głos rozsądku zbeształ mój burczący żołądek. Czyli same marchewki albo seler. Zaczęłam je chrupać niczym królik, wpatrując się z pogardą w aksamitne sosy, które stały i tylko mnie drażniły. Usłyszałam z kuchni dzwonek minutnika, weszłam do środka i zobaczyłam, że nasza gospodyni wyciąga z piekarnika dziewięciokilowego indyka, idealnie wypieczonego na złoto. Polała go na koniec sokami i pysznym tłuszczem, który zebrał się na dnie brytfanny, i odstawiła go, by doszedł, podczas gdy my, goście, rozstawialiśmy nasze odgrzane dania na blacie. Mąż gospodyni, czyniąc honory domu, 18 pokroił indyka, układając góry idealnie upieczonego ciemnego i białego mięsa na półmisku udekorowanym cytrusami i ziołami.

Cała nasza paczka z talerzami w ręku uroczyście ustawiła się w kuchni w kolejkę. Spoglądałam przed siebie, rozważając w duchu, co mogę jeść, a czego nie, i na co mogłabym się odważyć tego wieczoru, nawet jeśli formalnie było zakazane.

Kiedy sięgnęłam po łyżeczkę złocistego, pieczonego nadzienia, pachnącego tymiankiem i szałwią, Ryan dał mi delikatnego kuksańca. Powiedziałam mu w czasie jazdy samochodem, żeby nie pozwolił mi na potknięcie i zjedzenie czegoś, czego unikałam przez ostatnie miesiące i poprzysięgłam sobie nie tknąć dzisiejszego wieczoru, obojętnie jak byłoby kuszące.

Nikt nie skosztował mojej rzadkiej kalafiorowej zupy, nędznej podróbki ociekających masłem i śmietaną tłuczonych ziemniaków, które stały obok niej, ale ja nałożyłam sobie parę łyżek na talerz. Niczym woda spływająca ze wzgórza, rozlała się i wypełniła cały talerz. Jako dziecko nie znosiłam, kiedy potrawy stykały się na talerzu. Jako dorosła nieco z tym odpuściłam, ale nadal wolałam, żeby główne dania i dodatki miały swoje osobne miejsce. Kalafiorowe „tłuczone ziemniaki” najwyraźniej miały tutaj swoje własne zdanie.

Pominęłam zapiekankę z zielonej fasolki, wiedząc, że jeśli przypominała tę, jaką miałyśmy za zadanie przygotowywać z siostrą, kiedy dorastałyśmy, to zawierała puszkę grzybowej zupy-krem, kubek kwaśnej śmietany i krążki cebuli obsypane mąką i smażone do chrupkości. Zupa w puszce zapewne zawierała zboże i glutaminian sodu, a już z całą pewnością nabiał. Nie tknęłam słodkich ziemniaków, bo miały w sobie złocisty, brązowy cukier i pierzynkę z pieczonych pianek, nie ruszyłam sałatki, bo były w niej grzanki i więcej tego śmietanowego sosu do sałatek, i nawet nie spojrzałam na puszyste, ciepłe bułeczki z dodatkiem masła. To było po prostu okropne.

W końcu zabrałam się do indyka, wybierając parę kawałków białego mięsa – mojego ulubionego – i kładąc je na mojej kalafiorowej zupie. Kusił mnie karmelowy sos pieczeniowy z brytfanny, który stał w sosjerce obok mięsa, ale widziałam, że gospodyni mieszała go z mąką kukurydzianą i pszenną. Wiedziałam, że ciało mi później nie podziękuje, jeśli ulegnę syreniej pieśni tego przysmaku. Nałożyłam sobie wszystkiego, co mogłam, i siedziałam przy stole z moim suchym indykiem i zupą kalafiorową, spoglądając tęsknie na talerze innych, wyładowane po brzegi moimi ulubionymi sezonowymi smakołykami.

– Jak smakuje? – spytałam Ryana.

– Strasznie – odparł z półuśmiechem, wiedząc, że to chciałam usłyszeć, nawet jeśli było jak najdalsze od prawdy.

Wszyscy gawędzili, zachwycając się jedzeniem i chwaląc rozmaite dodatki i potrawy, a tymczasem ja zamknęłam się w sobie. Czułam się inna. Wykluczona. Jakby wszyscy na mnie patrzyli. Było mi siebie żal. Nie miałam nawet odwagi, żeby wyjaśnić, dlaczego tak jem – ze strachu, że przyjaciele więcej nie zaproszą nas do siebie albo, co gorsza, nie będą chcieli ponownie odwiedzić naszego domu.

Spojrzałam na mój talerz, pełen wodnistego kalafiora. W samych Stanach Zjednoczonych miliony ludzi cierpią na choroby autoimmunologiczne, a kolejne miliony mają alergie pokarmowe, i to jest niby najlepsze, co możemy zrobić? To okropne jedzenie, które wysysa z nas radość? Nie mogłam znieść myśli, że będę musiała się ograniczyć do takiego jedzenia, jeśli chcę być zdrowa. W takim razie dlaczego by nie wymyślić własnych przepisów? – dumałam. Naprawdę lubiłam gotować, ale najczęściej przyrządzałam proste dania, opierając się na przepisach, z których przez lata korzystały moja mama i babcie. Nigdy wcześniej nie wymyśliłam własnych przepisów. 20 Tak czy inaczej…, pomyślałam, unosząc widelec i przyglądając się, jak rozwodniona zupa ścieka z powrotem na talerz, cokolwiek wymyślę, nie może być gorsze niż to.

Źródło: Wydawnictwo AA
Czytaj także