Chodziło o to, by być towarzystwem lepszym. „Mam poglądy normalne, europejskie”, jak się określiła politycznie Monika Olejnik. Podchwytywanie „modnych bzdur” płynących z zachodnich kampusów, salonów i mediów było realizacją odruchu papugowania, imitowania świata postrzeganego jako stojący wyżej – owej, mówiąc Sikorskim, mówiącym Ziemkiewiczem, „murzyńskości”. Podstawą identyfikacji salonowej był tylko i wyłącznie postheglowski determinizm. Świat idzie w jednym, określonym kierunku i podłączając się pod ten kierunek, zapewniamy sobie upragnioną przynależność do elity; ba, wręcz skazujemy się na sukces.
Oczywiście, realizowała się ta lepszość także w przyziemnych aspektach – dołączenie do orszaku postępu po prostu pomagało w karierze. Zapewniało dobrą prasę, angaż, recenzję, zachwyty, zagraniczne stypendia i granty… Przecież to, że pieniądze na działalność nie tylko „Krytyki Politycznej”, ale wszelkich lewicowych jaczejek pochodzi „w 90 proc. z zagranicy” to żadne odkrycie. „Kto nam daje gwarancję, że ten ustrój, który umożliwia wolność i postęp, przejdzie wszystkie niebezpieczeństwa? Na kim się opieramy? Że większość jest przeciw nam, to dlatego mamy rezygnować z takiej szansy historycznej? My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji!” – to stalinowskie wyznanie wiary filozofa Krońskiego jest złotymi zgłoskami wyryte na każdym lewicowym sercu, choć rzadko przywoływane otwarcie. Sowieckie kolby czy „europejskie” dotacje, to szczegół, zasada dla elit peerelowskich czy postpeerelowskich (w sumie jedna zaraza) pozostawała zawsze ta sama: jesteśmy pasem transmisyjnym pomiędzy Centralą, pomiędzy wyższą cywilizacją a rodzimym zacofaniem, z którego się – w przeciwieństwie do „starszych, gorzej wykształconych i z małych ośrodków, nie radzących sobie w transformacji i skażonych roszczeniową mentalnością” – skutecznie wyrwaliśmy i już nie mamy z tą dziczą nic wspólnego, już jesteśmy Europejczycy par ekscelens i na zicher.
Lokalna realizacja ogólnej prawidłowości, opisanej doskonale w socjologii państwa postkolonialnego, zdarłem już kilkanaście klawiatur pisząc o tych sprawach, i nie chcę się tu powtarzać, zapraszam do książek – chcę tylko przypomnieć, że ta pewność triumfu wyznawanej „lepszości” była dla michnikowszczyzny tym, czym dla rozrywającego się pasem szahida taliba pięćdziesiąt dziewic, czekających nań z full serwisem w raju Proroka.
Jak taki talib by się poczuł, gdyby już przy wyrwaniu zawleczki Prorok go poinformował, że z tym rajem i dziewicami to była zwykła lipa? Dokładnie tak samo, jak czują się wyznawcy wszelkich odłamów progresizmu na wieść, że nie tylko Wielka Brytania wyszła z Unii, nie tylko Trump wygrał w USA, ale analogiczne zwycięstwa reakcji spodziewane są w Austrii, Holandii, Francji i właściwie wszędzie, gdzie tylko przychodzi termin dorwania się do głosu przez pracowicie i, okazało się, nieskutecznie od dziesięcioleci obezwładniane, ogłupiane i pozbawiane tego głosu „demosy”.
Jak już pisałem, reakcje rozpisać można w klasycznej formule profesor Kübler-Ross: zaprzeczenie – złość – targowanie się – depresja – akceptacja. Na razie mamy głównie zaprzeczenie i złość, więc dużo jeszcze złej radości przed nami. Szczególnie, gdy salony wejdą w fazę „targowania się” z rzeczywistością. Wszyscy zwrócili uwagę, że Adam Michnik się wysypał iż zmiana władzy jego gazetę „straszliwie walnęła po kieszeni, straszliwie”, a mało kto dostrzegł ten passus, gdy mówił, że motywuje swoich dziennikarzy, by byli gotowi „polec” za demokrację.
Facet nic nie rozumie. Ludzie, którzy byli gotowi za cokolwiek polec, nie szli przecież do Wyborczej”, „krypy” czy innych genderów. Szli ci, którzy uważali to za drogę pewną i prostą do ustawienia się w wyższych sferach.
Teraz towarzystwo to zapluwa się z nieopanowanej wściekłości. Po wspomnianych słowach Michnika dobrotliwie spytałem na twitterze redaktora Wrońskiego, który wielokrotnie się upierał, że państwowe reklamy i prenumeraty to drobna, zupełnie nieistotna część dochodów jego gazety (przypomnę: „dobra zmiana straszliwie nas walnęła po kieszeni, straszliwie”) jak teraz wygląda. W odpowiedzi nazwał mnie „padlinożercą” i napisał że śmierdzę, a być może i jeszcze coś, nie wiem, bo go wyciszyłem. Ale co tam on, proszę obejrzeć, w jaką histerię z nienawiści i frustracji popadła Kazimiera Szczuka – polecam zapis jej rozmowy z Tomkiem Terlikowskim. Co tam się musi dziać w środku!
A przecież Wroński czy Szczuka przynajmniej obstawiał ciemną stronę mocy od początku. Co mają powiedzieć taki Giertych czy Sikorski, albo Michał Kamiński, albo Marcinkiewicz, którzy przesiedli się na tonący statek stosunkowo niedawno, w przekonaniu, że będzie dokładnie odwrotnie, niż jest?
Na razie obóz postępu nie rozbiega się, bo własna propaganda jeszcze go utrzymuje w przekonaniu, że to minie (dziwiąc się, że opozycja roni stale rzeczy umacniające PiS pamiętajmy, że jej działania nie są dziś ukierunkowane na walkę z władzą, ale ratowanie spoistości własnego obozu). Przyjdą, wyjdą na ulicę dwa miliony, przyjedzie z Europy cały hufiec weneckich Gujów na białych koniach, a przynajmniej w końcu nałożą na Polskę sankcje, które złamią w tubylcach wolę walki i wbiją im do głów racjonalne myślenie, bez alienacji. „Raz wybuchł pożar w kinie, ktoś krzyknął: głupstwo, minie – i wszyscy uwierzyli, i wszyscy się spalili”. Tak się rysuje przyszłość obozu, który jeszcze niedawno mniemał się być wyższym nad wszystkie mocarze świata.
„Niemasz, niemasz nadzieje…” no, poza potępieńczymi swarami w zwycięskim obozie, w którym do tego stopnia zapanowała już pewność, że „nie ma z kim przegrać”, iż ochoczo biorą się tam za łby środowiska do niedawna jeszcze maskujące zasadnicze rozbieżności robieniem dobrych min. Ale to już temat na inny felieton.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.