Tym, co dla mnie osobiście w Bożym Narodzeniu najważniejsze, jest zawarta w nim afirmacja obciachu, wykluczenia, wszystkiego tego, co odrzucane przez zadufane w sobie dwory, salony i intelektualne sanhedryny. To jest święto Boga, który na miejsce swoich narodzin wybrał zadupie ówczesnego świata, a nawet wręcz zadupie zadupia, bo i na mało znaczącej prowincji nie pofatygował się do lokalnej stolicy, tylko na wiochę. Który urodził się w stajni, czy raczej oborze, i posłał anioła z informacją o tym fakcie do jakichś pastuchów, centralnie mając w tyle poinformowanie o swym przyjściu władzy, elit medialnych i uczonych w piśmie. A potem przez całe życie konsekwentnie otaczał się fizycznymi niewykwalifikowanymi, rybakami, cieślami, nie stroniąc nawet od pogardzanej dziwki, zamiast szukać akceptacji wśród najwyżej postawionych w społecznej hierarchii i wśród intelektualistów, zwanymi w mowie ówczesnej faryzeuszami.
Cała Jezusowa tradycja jest tradycją bycia po stronie „maluczkich” przeciwko nachapanym, nadętym i uważającym, że powinien się na nich skupiać podziw. Kościół Chrystusowi wiądł zawsze, ilekroć uległ pokusie sojuszu z tronem i podobania się, dostosowania do „ducha czasów”. Silny pozostawał – czego Polska przykładem – gdy się władzy stawiał i był blisko wiernych.
Kościół bowiem, tam mi się wydaje, nie jest od tego, by się podobać i by afirmować porządek tego świata, który – wedle słów samego Jezusa – nie jest Jego królestwem. Kościół jest po to, by przeciwko temu światu nieustannie trwać w buncie – buncie szczególnym, bo zamiast po przemoc sięgającym po pokorę. To tylko z pozoru paradoks. Bunt pokornych jest oczywistą konsekwencja wiary, że ponad wszystkimi mocami i modami tego świata stoi ktoś większy, to prędzej czy później poniży pysznych, a pokornych wywyższy. Nie tylko na tamtym świecie, bo kto choć pobieżnie zna historię procesów społecznych zauważy, że i na tym, choć nie w wymiarze losów indywidualnych, tylko zbiorowych.
Pójdźmy więc wszyscy do stajenki, by utwierdzić się w przekonaniu, że warto być obciachowym, warto być plebejuszem, warto czniać mędrków i ich rzucane z wyżyn sztucznie napompowanych, medialnych „autorytetów” pouczenia. „Na przekór inteligentnych, wulgarnych głupców armii”, jak śpiewa mój ulubiony bard, i ich przywódcy, który „przedrzeźnia dobroć Bożą i mękę Zbawiciela, ludzkości ułatwia życie, rozgrzeszeń chętnie udziela”, trwajmy przy swoim dziedzictwie. Kiedy żegnam nożem świeży bochen chleba, kiedy łamię z bliskimi opłatek, wiem, że to samo co roku robił mój ojciec, i jego ojciec, i ojciec jego ojca, i… aż do czasów, o których nic już dziś nie wiem, poza tym, że i wtedy ktoś żegnał chleb i łamał opłatek. I w takiej chwili całe zło, cała pyszna głupota, cała nikczemność, z którymi na co dzień trzeba się porać, wydają się tak nieistotne i nieważne, tak żałosne wobec blasku wigilijnej wieczerzy, że zwyczajnie nie chce się ich nawet zauważać.
I tego cudownego uczucia przy wigilijnym stole wszystkim Państwu życzę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.