Subotnik Ziemkiewicza
Zacznę od powtórzenia czegoś, co zawarłem już we wczorajszym felietonie dla interii: nie mam sobie za złe, że przed referendum akcesyjnym namawiałem do głosowania za wejściem do Unii Europejskiej. I nie uważam, żeby w tym kontekście moje dzisiejsze teksty były dowodem braku konsekwencji. Mówiłem wtedy wyraźnie, że uważam wejście do Unii za mniejsze zło niż pozostanie poza nią, i nadal tak uważam. Gdyby wschodnia granica Europy zapadła dekadę temu na Odrze, nie na Bugu, to − na przykład − ani jedna gazrurka w Polsce nie należałaby już do nas, by wspomnieć o umowie z Gazpromem podpisanej przez wicepremiera Pawlaka a zakwestionowanej przez Komisję Europejską. A patrząc, jak pomiata dziś Kreml nawet Polską należącą do UE i NATO, trudno nie dostrzec, że bez tej przynależności zapewne już dawno zupełnie otwarcie osadziłby Putin w Warszawie jakiegoś swojego Bidzinę-bis.
Niemniej, w najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że sytuacja w Unii rozwinie się tak źle. Że w dziewięć lat po akcesji będziemy członkami organizmu tak bardzo innego, niż ten, do którego wstępowaliśmy − unii, która z zaprojektowanej wspólnoty zmienia się powoli w polityczny egzoszkielet dla egoistycznej polityki coraz bardziej dominujących w niej Niemiec. Unii toczonej biurokratyczną puchlina, wskutek której jest ona kompletnie bezradna wobec istotnych problemów, a skuteczna wyłącznie w załatwianiu partykularnych interesów międzynarodowych koncernów. Organa wspólnotowe stały się maszynką do wymuszania na milionach europejczyków kupowania towarów drogich i bezużytecznych zamiast tańszych i lepszych (zwłaszcza pod pretekstem „ekologii”) oraz zmuszania ich do podporządkowania ideologicznym szaleństwom neobolszewickich sekciarzy, którzy w ramach kolejnego „relaunchu” swej obłąkańczej ideologii zmienili sierp i młot na tęczę.
Oczywiście, Unia oderwana od wyborców, wzięta na pasek przez międzynarodowe korporacje i antykosciół od „ruszania z posad bryły świata” skazana jest na rozkład, ale byłoby wielką nieodpowiedzialnością założyć kciuki za pasek i powtarzać sobie duchu, że skoro Unia skończy jak Związek Sowiecki, to nie ma się nią co zajmować. Coś tak dużego jak Unia Europejska nie może zniknąć ot, po prostu, pozwalając światu wrócić do stanu sprzed jej powołania. Uruchomione procesy będą musiały znaleźć jakiś dalszy bieg. Lepszy albo gorszy.
Pisze ten tekst − jak wszyscy już zauważyli, odmienny od mojej zwykłej publicystyki − przygnębiony widokiem naszej klasy politycznej, która kompletnie jest na te sprawy ślepa, i skupiona na tutejszych przepychankach niczego nie rozumie, w niczym nie ma woli uczestniczyć. Nie mam wątpliwości, że dla głównych partii wybory do europarlamentu będą tylko okazją do próby sił przed wyborami krajowymi. Że na listy wyborcze trafią ludzie lojalni wobec prezesów, oddani swoim koteriom i dający partiom udział w tej wielkiej kasie, jaką obdarowuje się eurodeputowanych. A tymczasem badania zachodniej opinii publicznej coraz wyraźniej pokazują wielką szansę, by w przyszłym roku trafili do europarlamentu liczniej niż kiedykolwiek dotąd politycy zdający sobie sprawę, że Wspólnota Europejska wymaga gruntownej reformy − odbiurokratyzowania, odideologizowania, powrotu do pierwotnej idei wspólnoty gospodarczej.
Kogo tam spotkają z Polski? Politycznych emerytów, pieczeniarzy i aparatczyków? Nie życzę sobie tego jako Polak i jako wyborca.
Piszę ten tekst, żeby zaapelować do wszystkich sił eurorealistycznych, czy też − mniejsza o nazwę − eurosceptycznych, aby nie zmarnowały nadchodzącej okazji. W Polsce, o ładnych kilka lat spóźnionej za Zachodem, wciąż jeszcze panuje zachwyt Unią Europejską, postrzeganą jako dobra ciocia obdarowująca nas łaskawie pieniędzmi. Eurosceptycy są na marginesie sceny politycznej. Na dodatek rozdrobnionym. Jeśli siły takie jak Kongres Nowej Prawicy czy Ruch Narodowy wejdą w tę samą logikę co PO, PiS, SLD i PSL, czyli uznają wybory europejskie za okazję do zaistnienia, do policzenia zwolenników, w nadziei, że niska zwykle frekwencja wyborcza sprzyja małym ugrupowaniom − efekt łatwo przewidzieć: będą się użerać między sobą o ułamki procenta elektoratu, gdzieś na marginesie biegu wypadków. Dla kogoś, kto, jak ja na przykład, pamięta jeszcze żenadę „jednoczenia centroprawicy” w latach dziewięćdziesiątych i mikrowojenek w „Konwencie Świętej Katarzyny” zapowiada się to na powtórkę z rozrywki.
A przecież, przynajmniej teoretycznie, można inaczej. Pod względem stosunku do Unii Europejskiej nie widać wielkiej różnicy między obecną władzą a parlamentarną opozycją. Wybór między PO a PiS jest wyborem między oddawaniem pola eurokratom z entuzjazmem a oddawaniem im go z przekąsem. I tu, i tam nie ma ani woli, ani pomysłu włączenia na włączenie się we wzbierającą w Europie falę oburzenia tupetem i samowolą brukselskich „federastów” oraz przekucie tego oburzenia w konkretne, naprawiające Europę działania. A Polska powinna w tych działaniach uczestniczyć i dbać, aby uwzględniały one także nasze interesy.
Nastroje społeczne temu nie sprzyjają, bo zmasowana propaganda żebraczych sukcesów III RP robi swoje − przeciętny Polak przyjmuje bezrefleksyjnie, że Europa to nasz Biały Człowiek, a my, głupie murzyny, powinniśmy tylko podziwiać, słuchać pilnie i chwytać rzucane podarki. Lista eurosceptyczna nie może w tej chwili liczyć na masowe poparcie. Mimo to sądzę, że jeśli w wyborach będzie jedna taka lista, uda się z niej wprowadzić przynajmniej kilku, może kilkunastu europarlamentarzystów.
Stawiam pod rozwagę, proszę, apeluję i namawiam − szczególnie narodowców, wolnościowców skupionych wokół Korwina, Kolibrów i Republikanów oraz wszystkich sympatyków ruchu, który starają się oni obecnie stworzyć ze zwolennikami Jarosława Gowina: zrezygnujcie z pokusy popisania się w eurowyborach zdobyciem o 0,05 proc. więcej głosów niż inne partie i organizacje z obrzeży sceny politycznej. Nie pakujcie się w rachuby „przy frekwencji 20 proc. nasze sondażowe 2 proc. zmieni się w 5 proc.” To wszystko do niczego nie prowadzi.
Pójdźcie, póki czas, po rozum po głowy, znajdźcie ludzi mających autorytet, wiedzę i kompetencje niezbędne do pracy w Europie, raczej nie z kręgu swych działaczy, ale nastawionych opozycyjnie ekspertów i autorytetów, i namówcie ich do kandydowania z jednej, niepartyjnej listy Euroreformatorów (mniejsza o nazwę, ale zwrócenie w niej uwagi na potrzebę reformy Wspólnoty wydaje mi się celniejsze, niż akceptowanie niechęci do Unii w obecnym kształcie czy sceptycyzmu co do integracji według scenariusza eurokratów).
Taka lista, jeśli będzie zgodnie poparta przez wszystkie wyżej wymienione organizacje i zyska życzliwość opozycyjnych mediów (nie chcę udzielać rad Ojcu Dyrektorowi, ale sądzę, że jego radio i telewizja także powinny być zainteresowane takim przedsięwzięciem) sprawi, że obok jedynego i wszechogarniającego sporu pomiędzy Kaczorem a Donaldem postawiony wreszcie zostanie w polskiej debacie spór między akceptacją Traktatu Lizbońskiego a jego rewizją. I zbierze rozproszone głosy zwolenników tej drugiej opcji, którzy w głównym nurcie życia politycznego jak na razie nie mają żadnej reprezentacji.
Co więcej, jeśli uda się stworzyć taką listę kandydatów, wyraziście promujących inne niż establishment spojrzenie na Europę, i jeśli odniesie ona choćby nawet umiarkowany sukces, wszyscy, którzy zaangażują się w jej poparcie, zyskać mogą więcej, niż w pojedynkę. Nie chcę brnąć w polityczne szczegóły, bo nie jestem politykiem, niech ich odkrywaniem zajmą się sami zainteresowani − zwrócę uwagę tylko na fakt, że jasno sformułowany głos eurorealistów może przyciągnąć uwagę wielu tych, których nie przyciągną metki „narodowy” „wolnościowy” czy „republikański”, tych, którzy w chwili obecnej nie widzą powodu, by sprawie europarlamentu fatygować się do urn.
Nie namawiam do koalicji organizacji bardzo różnych i w polityce krajowej zwracających się do innych środowisk. Namawiam je tylko do zgody w kwestii, w której powinno im być do siebie blisko, i która na ewentualne przyszłe alianse w polityce krajowej przenosić się może, ale nie musi. Po prostu marzą mi się Polacy mądrzy przed szkodą.
Mam nadzieję, że w tych marzeniach nie odrywam się od rzeczywistości bardziej, niż to potrzebne, by za mną podążyła.