Subotnik Ziemkiewicza
Przestałem reagować na kolejne przejawy antyendeckiej obsesji Łysiaka, bo uznałem, że byłoby to nudne dla czytelników. Tym bardziej, że epitetów „endecki” czy „neoendecki” używa Łysiak analogicznie, jak salon przymiotnika „faszystowski” − w oderwaniu od jakiegokolwiek znaczenia, po prostu jako obelgi stosownej dla wszystkiego, co mu się nie podoba i co uważa za prorosyjskie. W ten sposób endekiem staje się Mieczysław Moczar, neoendekiem Korwin Mikke a jądrem tradycji narodowej „neoendecki” tygodnik „Najwyższy Czas”. Trudno tu nie tylko polemizować, ale nawet zachować powagę.
Ale w ostatnim felietonie, dotyczącym bitwy pod Somossierą, minął się Łysiak z prawdą − pal już diabli tę fobię endecką − nawet w odniesieniu do komunistów. To akurat nieprawda, żeby wykpiwali oni bohaterów tego znakomitego skądinąd zwycięstwa polskiej szabli i lancy. Owszem, krytykowali nasze zaangażowanie u boku Napoleona jako generalnie niesłuszne klasowo, ale niczego nowego w tej kwestii nie wymyślili − tak samo oceniał hiszpańskie awantury cesarza Francuzów np. Żeromski. I co tu gadać, męstwo męstwem, krew żołnierska krwią żołnierską, ale sprawy, o którą tam Polacy walczyli, obronić się nie da.
Może i rację ma Łysiak, uparcie łącząc swe dwie życiowe miłości − Napoleona i Piłsudskiego. Jest istotnie podobieństwo. Sam Piłsudski jak Piłsudski, więcej powodów do szacunku niż potępienia, ale piłsudczycy − zgraja miernot, intrygantów i wręcz bandytów, z bardzo nielicznymi i marginalizowanymi w swym środowisku wyjątkami. Sam Napoleon − podobnie, ale ta banda jego pociotów, których usadzał na wszystkich możliwych europejskich tronach…
Jeśli oderwać Somossierę i inne bitwy tej kampanii od historycznego konkretu, wyglądają świetnie, ale przecież, na litość Boską, nie walczyliśmy tam bynajmniej „o wolność naszą i waszą”, tylko wprost przeciwnie − za pomoc w walce o wolną Polskę sprzedaliśmy się Francji jako najemnicy do brudnej roboty, do dławienia wolności innych. Byliśmy tam częścią wojsk okupacyjnych, pacyfikujących katolickich powstańców, którzy nie godzili się na francuski podbój i rządy głupawego, bezbożnego Józefa Bonapartego. Formalne tytuły cara Aleksandra i jego wielkoksiążęcego brata do rządów nad Królestwem Polskim były znacznie uczciwsze, niż brata swego brata do tronu w Madrycie, więc jeśli czcimy Powstanie Listopadowe, to co do Somossiery − skoro akurat rocznice obu tych wydarzeń znajdują się w kalendarzu tak blisko − powinniśmy mieć bardziej zniuansowany stosunek. Podobnie, jak do antypapieskiej rajzy legionów Dąbrowskiego we Włoszech czy masakrowania tubylców na Haiti. Nie trzeba, naprawdę, katować się młodopolskimi frazami „Popiołów”, żeby dostrzec dwuznaczność tych fragmentów napoleońskiej epopei.
No, ale dobrze, zapomnijmy po co i o co tam walczyliśmy, popatrzmy na bitwę i polską szarżę jako na zagadnienie czysto teoretyczne. W takim ujęciu nikt znający się na rzeczy nigdy nie kwestionował ocen, które Łysiak powtarza. Tak, byli szydercy, którzy „szarżę z szablami na armaty” przedstawiali jako przykład polskiej bezmyślnej brawury, dowodząc braku elementarnej wiedzy i zwykłego zdrowego rozsądku, bo przecież szarża była oczywistym, wielkim zwycięstwem. Tyle, że te głosy (w jakiejś części zresztą dające się usprawiedliwić odreagowywaniem romantycznych „upiększeń” naszej historii do granic idiotyzmu i poza nie) trudno przypisać komunistom.
Reprezentatywnym w tej kwestii komunistą był na przykład płk Zbigniew Załuski, autor m.in. wydanej rok przed moim urodzeniem książki „Siedem polskich grzechów głównych”. Jest to książka pełna rozmaitych komunistycznych bredni o Gwardii Ludowej, „Małym Franku” i innych szemranych gierojach, których ówczesną modą próbował towarzysz pułkownik wywieść od Kościuszki i Dąbrowskiego, poniżając jednocześnie (choć, trzeba przyznać, argumentami niebagatelnymi) dowódców września 1939 i Armii Krajowej. Ale akurat gdy pisze Załuski o historii polskich walk o niepodległość, to daje doskonały, logiczny i przejrzysty wywód, broniąc zmitologizowanych na głupio wydarzeń (także reduty Ordona, Poniatowskiego pod Lipskiem, historycznego Wołodyjowskiego czy powstania styczniowego) zarówno przed mitotwórcami, jak i przed współczesnymi sobie szydercami. Warto by doprawdy oddzielić jakoś tę część jego książki od wyżej wspomnianych bredni i wznowić, bo nie zestarzała się ani trochę. No, poza jednym punktem − właśnie opisem bitwy pod Somossierą, dokonanym zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy historycznej, słowo w słowo tak samo, jak opisuje ją Łysiak.
A przed jakimi to szydercami bronił poseł peerelowskiego „sejmu”, pułkownik LWP i członek PZPR naszej historii? Ano, przed Andrzejem Wajdą, na przykład, i jego arcyidiotyczną, żywcem z hitlerowskiego filmu propagandowego sceną szarży polskich ułanów na niemieckie czołgi. Przed gwiazdorami STS-u i Bim-bomu, przed literatami później zaangażowanymi w protestacyjne listy i „opozycję demokratyczną”… Czyli przed tym, co potem zdominowało KOR, a w III RP stało się Salonem.
„Pierwszy bym strzaskał pałkę” na głowach komunistów, ale akurat w tej kwestii nie dali powodu. W każdym razie nie w swym dominującym w PRL nurcie.
A teraz sedno sprawy i wyjaśnienie dlaczego w ogóle wziąłem się za tę polemikę − poza oczywiście, zrozumiałą mam nadzieję dla czytelników, żywiołową awersją do nurzania się przy sobocie w politycznych bieżączkach, od których już mi się cafa. Łysiak chwali szwoleżerów tak, że w sumie ich pomniejsza. Jako „polski kastet na francuskiej pięści”. Czyli bezmyślnych rębajłów, których jedyną zasługą miałoby być odważne wykonanie genialnego planu genialnego wodza.
Tymczasem zasługa szwoleżerów była znacznie większa, niż się w tradycyjnym ujęciu przyjęło. I niechże, proszę, nie ulega ona pomniejszeniu. Polacy naprawdę wygrali tę bitwę − to oni ją wygrali dla Napoleona, a nie Napoleon posługując się nimi jako znakomitym narzędziem.
Przekonująco udowodnił to kiedyś Robert Bielecki w książce o Somosierze z serii „Historyczne Bitwy”. Nie wiem, czy jako pierwszy, w każdym razie wywód jego jest nieodparty i jako jedyny tłumaczy fakty, których wersja przez wiele lat kanoniczna nie uwzględnia.
Weźmy tylko jeden: dlaczego dowódca szwadronu, Kozietulski, pod którym ubito konia jeszcze przed pierwszą baterią, wdrapawszy się na innego, zamiast podążyć za swymi podwładnymi, wrócił na pozycję wyjściową? Dodajmy, że on sam ranny nie był. I raczej nie stchórzył, bo żaden z towarzyszy, nikt w ogóle go o to potem nie oskarżał i nie miał mu dziwnego zachowania za złe, a w owych czasach i sferach opuszczenia walczącego oddziału płazem by nie puszczono. Ba, Kozietulski powróciwszy, zameldował cesarzowi wykonanie rozkazu. Ale zameldował to w czasie, gdy szwoleżerowie atakowali dopiero kolejne baterie. Skąd zresztą mógł wiedzieć, jak im to idzie, skoro spadł, a potem zawrócił jeszcze przed pierwszą z nich?
Rzut oka na mapę doliny (nie żadnego wąwozu, w którym się uparcie szwoleżerów maluje) wyjaśnia: cztery kolejne baterie blokujące drogę na Madryt ustawione były tak, że z pozycji francuskich dawało się zobaczyć tylko tę pierwszą. Napoleon mógł oczywiście wiedzieć o pozostałych od szpiegów, ale nic na to nie wskazuje. Wygląda raczej, że nie wiedział.
Bitwa musiała więc wyglądać tak, że Napoleon dał swej przybocznej gwardii rozkaz zdobycia tylko tej jednej baterii, dającej się we znaki szturmującej pobliskie zbocza piechocie. Szwoleżerowie ją zdobyli, gramolący się na konia Kozietulski dostrzegł to i jako będący najbliżej (czas się w bitwie liczy) wrócił z meldunkiem. Tymczasem jego koledzy na zdobytej pozycji zorientowali się, że za pierwszą baterią jest druga, i jeśli pozostaną bezczynni, szybko zostaną zmieceni. Dowodzący w tym momencie szwadronem Dziewanowski podjął śmiałą i w tej sytuacji jedynie trafną decyzję − szarżować dalej i zdobyć także tę drugą baterię. Ale tam historia się powtórzyła. I potem powtórzyła się jeszcze raz.
Do ostatniej baterii dotarła już tylko garstka jeźdźców, i gdyby zamiast Napoleona dowodził bitwą któryś z jego mniej kumatych marszałków, ofiarność Polaków mogłaby pójść na marne − po prostu Hiszpanie pozbieraliby się i odebrali utracone armaty. „Bóg wojny” natomiast zorientował się w sytuacji i posłał za zwycięskimi szwoleżerami odpowiednie siły. To jego zasługa. Ale samo zwycięstwo było w tym momencie zasługą polskiego oficera, który samodzielnie podjął właściwą i odważną decyzję, tak właśnie, jak powinien to umieć wzorowy oficer w dobrze walczącej armii.
Słowem, powody, by być dumnym ze szwoleżerów są znacznie większe, niż tylko odegranie przez nich roli „kastetu”. I przypominam o tym nie z żadnej złośliwości wobec Łysiaka, którą mi się czasem imputuje, tylko jako przykład, że nawet ludzie bardzo zasłużeni dla podtrzymywania się polskiego poczucia godności i walki z propagandą poniżania naszej historii potrafią czasem nie docenić jej tak, jak na to zasługuje.