Kto pamięta, jak „Towarzysz Szmaciak” z poematu Szpotańskiego zaszedł tam, gdzie zaszedł? Przypomnę, że ów archetypiczny partyjniak zanim sięgnął po władzę nad Pcimiem, poradzić sobie musiał z dotychczasowym sekretarzem, towarzyszem Wardęgą, który to „Wardęga w Pcimiu był potęga” i miał wszędzie swoich ludzi. Szczęśliwe imieniny żony Wardęgi wypdały akurat w dniu, gdy imperialistyczny Izrael napadł na pokojowe państwa arabskie. Szmaciak też znalazł się na liście zaproszonych.
Wkrótce depesza mknie do Gnoma [tj. Gomułki]:
Wardęga zdrajca! (punkt i koma)
Wyprawił bal i aż do rana
toasty wznosił za Dajana!
Obecni byli (punkty dwa tu): Pawlak z PZG, Puc z Powiatu,
A z PRN-u Pyć i Paciak
Na dyrektywy czekam – Szmaciak.
Czemu to cytuję? A, bo ostatnio dużo jeżdżę po Polsce. A jak się jeździ, to i spotyka się różnych ludzi. Głównie takich, którzy w swych lokalnych społecznościach starają się, względnie kiedyś starali się, być aktywni.
W jednym z miast, raczej dużym niż małym, takim w sam raz na przykład, opowiedział mi swoją historię człowiek, który niegdyś tworzył tam, przed laty, struktury Porozumienia Centrum, a potem stał się lokalnym liderem PiS. I był nim do czasu, gdy przyjechał do tego miasta Sławomir Cenckiewicz z promocją książki o Lechu Kaczyńskim. Jak to na promocji, padały różne pytania z sali, między innymi i bohater tej opowieści zapytał: czy jesteśmy w stanie wyjaśnić kto, personalnie, podjął decyzję o wsadzeniu dwóch prezydentów, szefów głównych instytucji centralnych i sił zbrojnych oraz innych wybitnych obywateli do jednego samolotu i takiej a nie innej organizacji przelotu na zamknięte dla ruchu rosyjskie lotnisko?
Nieważne, co odpowiedział autor. Ważne, że ktoś z obecnych na spotkaniu pofatygował się dotrzeć ze swym sprawozdaniem spotkania, zapewne należycie podkoloryzowanym, do prezesa partii, który kilka dni później przysłał dotychczasowemu liderowi partyjnych struktur odręczny list z informacją, że nie jest już liderem, a ściślej, w ogóle już nie jest w partii. Oczywiście, żeby dopełnić formalności, zebrało się potem jakieś statutowe ciało, by usunąć renegata z szeregów lege artis, ale skoro wyrok został już wydany przez samego prezesa (a prezes, wiadomo, gdzie dostrzeże naruszenie czci swego śp. brata czy matki, lepiej doń nie podchodzić) partyjny sąd nie fatygował się nawet o swym posiedzeniu podsądnego informować, czy tym bardziej pytać go, co właściwie na feralnym spotkaniu powiedział.
Czemu to opowiadam? Bo jak tak dużo jeżdżę, to jakoś łatwo mi w tę opowieść uwierzyć. Dziwnie pasuje do opowieści o podobnym „zwieraniu i oczyszczaniu szeregów” przez lokalne struktury w wielu innych miejscach, o usuwaniu z PiS ludzi w mieście jakoś tam znanych, cenionych, mających szansę kogoś dla partii i dla sprawy pozyskać, bo za duzi wyrośli, bo mogliby zrobić rozłam i pójść do Ziobry albo Gowina (mogliby – nie że miejscowy działacz podjął jakieś takie działania, ale uznano, że może; nie zmyślam tego, naprawdę), bo zajęci pracą na swoim terenie zaniechali regularnego meldowania się z zapewnieniami o lojalności u posła w województwie i w Warszawie na Nowogrodzkiej. I wszystko to przeważnie na wniosek jakiegoś zupełnego „nołnejma”, który na miejscu nic nie zrobił, ale z właściwych przedpokojów nie wychodził.
Zamiast patrzeć w sondaże, popatrzcie trochę na Polskę, tę powiatową i gminną. Powtórzę co już pisałem – wszędzie, gdzie jestem, pytam: a kto tu kandyduje z PiS-u? – i wszędzie słyszę identyczną odpowiedź: taki, zaraz, jak on się nazywa, no podobno nawet porządny facet, ale nikt go tu w ogóle nie zna, i jeszcze mu kampanii żadnej nie robią… No pewnie że nie robią – jeszcze by po takiej kampanii wyrósł i zaburzył misternie wyważony wewnątrzpartyjny rozkład sił i interesów.
Pisałem kiedyś – kto jest największym wrogiem lokalnego PiS-u? Lokalna PO, SLD, Palikociarnia? Nie – lokalny klub „Gazety Polskiej”. Pisałem to dość dawno, od tego czasu sytuacja nieco się zmieniła: wiele klubów „Gazety Polskiej” przestało funkcjonować, bo ludzie w nie zaangażowani zniechęcili się i dali sobie spokój (za to pojawili się narodowcy i KNP, więc jest na kogo judzić, że „rozbija jedność prawicy”). Ale poza tym, wszystko jest jak było – liczą się w partyjnych rachubach tylko „żelaźniaki”, to znaczy „żelazni” wyborcy, którzy i tak pójdą i zagłosują. Skoro i tak pójdą, to się nie ma co o ich głosy starać, a inni i tak nie zagłosują na PiS, więc też nie ma się co wysilać. I nadal działa zasada, że jeśli z liczby miejscowych „żelaźniaków” wychodzą dla PiS, powiedzmy, trzy mandaty w gminie i po jednym w powiecie i w sejmiku, to szósty facet w miejscowej strukturze byłby już katastrofą, więc każdy nazbyt natrętny zwolennik siłą rzeczy staje się wrogiem.
Po co ja to piszę? A z wyrachowania. Nastroje niezłomnej wiary w nadchodzące zwycięstwo, z którymi stykam się w całym kraju, każą się spodziewać, że po najbliższych wyborach (jak zresztą po każdych przedtem i zapewne niestety także po następnych) znowu pojawi się potrzeba wyjaśnienia żelaźniakom, dlaczego partia prowadzona tak nieomylnie i mające tak dobre kadry znowu przegrała. I oczywiście z góry wiadomo, że, okaże się, bynajmniej nie z żadnych innych powodów, tylko przez marginalną grupkę prawicy pronazistowskiej, która skompromitowała obóz patriotyczny domagając się sojuszu z Hitlerem.
I co najgorsze znowu będzie, że główną rolę odegrał w tym Zychowicz, a moja rola zostanie pomniejszona. Tak jak ostatnio, gdy portal braci Karnowskich i senatora Biereckiego odkrył, że do składania Tuskowi w 2008 roku propozycji rozbioru Ukrainy skłoniła Putina lektura książki Zychowicza (skądinąd wydanej dopiero w roku 2012, ale co to dla KGB). Tymczasem tak naprawdę Putin inspirował się moimi starymi opowiadaniami SF z tomu „Czerwone dywany, odmierzony krok” – proszę sprawdzić, weszły one do dostępnego wciąż w księgarniach tomu „Coś mocniejszego”: jest tam i Państwo Islamskie, i wojna domowa na Ukrainie, i ruscy „separatyści”, i Polacy „spod kresowych stanic”. Wszystko to Putin przeczytał, chwycił się za niskie czółko i już wiedział, co robić przez najbliższe 25 lat. Przykro, kiedy odziera się mnie z moich demonicznych dokonań, nawet na rzecz redakcyjnego kolegi.
Więc chce z góry zapowiedzieć „gamoniom”, że nie dlatego znowu przegrali z cwaniakami, że coś z nimi czy ich partią jest nie tak. To wszystko przez Ziemkiewicza, który zamiast bić w wyborczy werbelek i pokrzykiwać raźno, jak to należy do obowiązków prawicowego publicysty, siał defetyzm.