Wiem, że to drobiazg, ale jednak znaczący. W telewizji regularnie powtarzana jest reklama ze Stanisławem Tymem (kiedyś był to współscenarzysta filmów Barei i znakomity prezes Ochódzki w najsławniejszym z nich; co się z niego porobiło w III RP, szkoda gadać); reklama ta ma skłonić nas do oszczędnego gospodarowania ciepłem w naszych domach. Polak tym bardziej oszczędza ciepło, zapewnia nas Tym, im bardziej mu się to opłaca.
Jest w tym haśle przewrotna prawda. Polak dlatego właśnie nie oszczędza ciepła, że mu się to nie opłaca. Gdyby mu się opłacało, to by oszczędzał. Ale jeśli oszczędza, to i tak płaci za nie oszczędzającego sąsiada – ergo, wychodzi na frajera. Bo całe ciepło w 99 procentach polskich domów jest uśredniane, i to nawet nie na blok, tylko na osiedle. I doliczane do czynszu. A nie, jak w reklamie, płatne jakimś osobnym rachunkiem.
Załóżmy optymistycznie, że pan Tym za nagranie tej idiotycznej w swej wymowie reklamy nie dostał ani jednej publicznej złotówki – zrobił to po prostu w czynie społecznym. Załóżmy też, że nakręcono go za darmo, i telewizje publikują go w świetnym czasie antenowym też zupełnie za darmo. Zakładam tak nie dlatego, żebym był naiwnym idiotą, nie wiedzącym, jak się w Polsce doi publiczne fundusze, ale wyłącznie dla uproszczenia wywodu. Owóż gdyby na wspomnianej „reklamie społecznej” nikt niczego dla siebie nie udoił, to i tak jest ona drobnym objawem toczącej państwo patologii.
Czy nie można pozakładać na kaloryferach liczników, tak, jak swego czasu pozakładano w mieszkaniach wodomierze? Teoretycznie tak. Podobno nawet na paru warszawskich osiedlach tak zrobiono. Ale na większości – w tym i moim – administracja twierdzi, że to inwestycja, na którą jej nie stać.
Gdyby wśród tzw. decydentów trafił się ktoś, komu zależałoby istotnie na zmniejszeniu marnowania energii cieplnej na polskich osiedlach, wystarczyłoby, żeby przeznaczył kasę nie na jakieś tam bezsensowne reklamy, z których nic wyniknąć nie może, tylko na skłonienie spółdzielni mieszkaniowych do instalacji liczników ciepła. Dalej to już sami lokatorzy wymusiliby docieplanie budynków, nie mówiąc o inteligentniejszym posługiwaniu się termostatami. Rzecz mogła by nawet mieć formę kredytów, rozliczanych jakoś przy opłatach eksploatacyjnych – bo na pewno by się opłaciło.
Ale to nie u nas. Inny jest referat podaży, inny zaś popytu, i wyników ich nikt nie uzgodni, bo ileż by zajęło to dni, jak to pisał nieoceniony Szpot.
Jest, wiecie, problem – ciepło się marnuje. No, trzeba by, wiecie, coś zrobić. Ale przecież nic takiego, czym by się odnośni referenci umordowali. Wiecie, zrobimy taką reklamę, żeby ludzie oszczędzali. Robota będzie odfajkowana, jakby kto pytał, to powiemy – no co z tymi ludźmi zrobić, my apelujemy, tłumaczymy, a ta ciemna masa nic, grzeje przy otwartych oknach. A przy okazji szwagrowi się da zarobić.
Inni szwagrowie zarobili przy równie genialnym spocie, namawiającym z kolei do oszczędzania prądu. Pisałem już kiedyś, że sposób naliczania u nas rachunków za prąd stanowi zagadnienie, przy którym kwadratura koła czy liczba Pi to pikuś. Nawet zawodowy matematyk nie połapie się, co przez co jest mnożone, na jakiej podstawie prognozowane i korygowane i jaki w związku z tym jest związek między konkretnym zużyciem na dany miesiąc a opłatą w tymże miesiącu uiszczaną. Chcecie ludzi zachęcić do oszczędności – zmieńcie ten idiotyzm. A dopóki go nie zmienicie, nawet nie dwóch, a siedmiu profesorów może nas namawiać do „wyłączania prądu i włączania rozumu” do przysłowiowej śmierci uskrzydlonej bez najmniejszego rezultatu.
Czemu się zżymam na duperele? Bo w duperelach widać, jak bardzo nic się nie zmieniło od czasu czerwonych płacht z umoralniającymi napisami w rodzaju „pracuj wydajnie”. I od czasów, kiedy jako dziecko oglądałem z zamiłowaniem rysunkowe filmiki namawiające do jedzenia serów, a moja mam wybuchała przy nich pustym śmiechem, bo upolować w sklepie ser było równie trudno jak cokolwiek innego.
Jako w drobiazgach, tako i w generaliach. Ileż to już razy pisałem o do szpiku peerelowskiej polityce oszczędzania na leczeniu chorób przewlekłych. Ministerstwo Zdrowia z NFZ-em stają na głowie, by na refundacjach leków dla cukrzyków czy nadciśnieniowców i na diagnozowaniu ich urwać co roku te dwieście, czterysta milionów złotych. Skutecznie. Te oszczędności za kilka, kilkanaście lat przyniosą straty idące w miliardy – w kosztach wypadnięcia z rynku pracy inwalidów w sile wieku, w kosztach leczenia szpitalnego, w kosztach rent… Ale to będzie kiedyś, i z innego budżetu, a chodzi o wykazanie oszczędności w budżecie tegorocznym tej konkretnej agendy. Za to lecą pochwały, premie i resortowe wyróżnienia.
A pani Kopacz, która przez cztery lata była ministrem zdrowia, i to nie takim zwykłym ministrem zdrowia, tylko tym właśnie, który odpowiada za platformerskie „reformy”, skutkujące obecnym megabardakiem w resorcie, opowiada nam, że ma tego dość i że polityka powinna być inna. I żeby na nią głosować, bo jest kobietą. A ponieważ jest kobietą, to teraz będzie inaczej, po nowemu. I głos oddany na Platformę Obywatelską, partię rządzącą i dojąca od ośmiu lat – jest głosem NA ZMIANĘ.
Dlaczego? Dlatego. Bo takie jest aktualne hasło. Jak w PZPR, gdzie, kiedy wskutek różnych wewnątrzmafijnych porachunków jeden czerwony renegat zajmował miejsce drugiego, to ogłaszał odnowę. Teraz, wiecie, będzie inaczej. Po nowemu. Tylko, wiecie, musicie pomóc. I tłum klakierów krzyczał: pomożemy! A większość miała to głęboko w de.
Jak wiele, czcigodny Lampeduzo, trzeba było zmienić, żeby się nic nie zmieniło!