Najciekawsze dziś partie wspomnień Walentina Zubowa – pisał o nich w „Do Rzeczy” Krzysztof Masłoń bodaj ze dwa tygodnie temu – to te, które dotyczą krótkiego epizodu rosyjskiej „demokracji” pomiędzy lutym a październikiem 1917 (biorę słowo „demokracja” w nawias, bo w istocie był to zamęt i bezhołowie, ale mniejsza o to). Pogonienie tych „demokratycznych” rządów w diabły przez bolszewików powitał Zubow, jak wspomina, całkowitą obojętnością – na podstawie rozmaitych świadectw i opracowań możemy śmiało powiedzieć, że podobnie jak on przyjęła to zdecydowana większość Rosjan. Richard Pipes obliczał, że bolszewicy w najbardziej sobie oddanym garnizonie całego imperium, w Petersburgu, liczyć mogli na lojalność zaledwie 10 procent żołnierzy – a gdyby zbadać wtedy ich popularność w całej rosyjskiej demokracji, nie przekroczyłaby zapewne 1 procenta.
Ale pozostałe 90 czy 99 proc. miało już wtedy tak (mówiąc rosyjskim frazeologizmem) „po gardło” nieudolności kolejnych rządów, że całkowicie zobojętniało na przesunięcia u władzy. Dla Zubowa i jego rodaków Lenin czy Kiereński to była jedna swołocz, tak, jak po pierwszym niczego dobrego się nie spodziewali, tak drugim gardzili. Przejęcie władzy, jak je opisuje wspomniany Pipes i inni, niczym nie przypominało pompatycznych wizji Eisensteina. Aurora strzeliła ze ślepaka, bo ostrej amunicji nie miała, rebelianci trochę postrzelali w stronę siedziby rządu, nie próbując jej szturmować, wystraszeni tym ministrowie uciekli wraz z personelem, bo zresztą skończyły się właśnie ich godziny pracy, ochraniający obiekt batalion kobiecy i kompania kadetów też sobie po namyśle poszły, i wtedy bolszewicy zajęli pałac i ogłosili się nowym rządem. To na peryferiach miasta – w samym Petersburgu noc przebiegła jak każda inna, działały teatry, kina, kabarety i restauracje, o zmianie rządu miasto dowiedziało się z rozrzucanych ulotek następnego dnia i przyjęło to kompletnym zwisem.
Ten całkowicie załgany moment historyczny warto dziś w Polsce przypominać, a bardziej jeszcze – poprzedzające go miesiące. Skąd ta łatwość, z jaką garstka bolszewików, mieszcząca się w jednym zaplombowanym pociągu z Leninem i na jednym niedużym statku z Trockim, w krótkim czasie podporządkowała sobie rozległe imperium? Stąd, że po upadku cara nie było w Rosji nikogo, kto umiałby się zmierzyć z jej gigantycznymi, narosłymi od dziesięcioleci problemami.
Przyznajmy – problemy były takie, że wymagały naprawdę tytanów. A wśród lutowych rewolucjonistów nie było żadnego Stołypina. Byli ludzie, których uczciwości nie ma powodu kwestionować, patrioci, szczerze zatroskani o swój kraj, o lud, o społeczną sprawiedliwość. Cóż, kiedy nie mieli oni najmniejszych szans nabrać zawczasu jakiegokolwiek doświadczenia w zarządzaniu państwem, czy nawet jakiejkolwiek wiedzy o nim. Trwała wojna, jeśli wojną można nazywać łomot zbierany na wszystkich frontach przez zdemoralizowane i niedozbrojone wojska, walił się przemysł, handel, brakowało żywności, właściwie wszystkiego – a chyba najgorszym w skutkach deficytem był totalny brak „kapitału społecznego”, elementarnej wiary rządzonych w państwo, w społeczne hierarchie, w to, że ktokolwiek jest mądrzejszy, widzi dalej i troszczy się o cokolwiek więcej niż własna kabza.
Z tym wszystkim Kiereński i jego kolejne ekipy nie tylko nie byli się w stanie zmierzyć – oni tego nawet nie ogarniali. Miesiące pomiędzy przewrotem lutowym i październikowym wypełnili więc rewolucjoniści jedynym, co pojmowali i na czym skupiali się w czasie poprzedzającym upadek caratu.
Skupiali się na zwalczaniu i rozliczaniu obalonego systemu. Jego korupcji, nepotyzmu, chorych układów panujących w przegniłych elitach carskiej władzy. Demaskowali złowrogą mafię Rasputina i carycy-Niemki, kolejnych domniemanych szpionów, tropili dworskie koterie w rodzaju kręgu madame Wyrubowej, demonizując je i odlatując w zupełnie niestworzone legendy o rui, poróbstwie i nieustających orgiach carskiej rodziny i jej ministrów. Kolejne miesiące upływały na krzątaninie rozmaitych specjalnych i nadzwyczajnych komisji śledczych, przesłuchaniach, oskarżeniach. Nie było to, oględnie mówiąc, to, czego szerokie rzesze Rosjan najbardziej potrzebowały.
Co gorsza, szybko okazała się ta krzątanina bezskuteczną. Carat rzeczywiście był skorumpowany, a duża część jego funkcjonariuszy średnio moralna – ale dla celów propagandy jeszcze przed rewolucją grubo przesadzono w oskarżeniach, a i obrońcy upadającego porządku dołożyli swoje, dla zrzucenia winy karmiąc społeczeństwo wizją rozległych spisków w rodzaju „sprawy pułkownika Miasojedowa”. W efekcie to, co komisje były w stanie potwierdzić, rozczarowywało (szef komisji mającej naświetlić zbrodnie Rasputina wręcz oświadczył, że oskarżenia były nieuzasadnione – trochę jak u nas Czuma, nie znalazłszy śladów rzekomych pisowskich „nacisków”). Prostemu ludowi zaś po wszystkim, co słyszał wcześniej, łatwiej niż w to, że w istocie skala carskich nadużyć była o wiele mniejsza niż mu mówiono, było uwierzyć, że nowa władza też sprawców kryje i w istocie nie jest nic lepsza od poprzedniej.
Długo by o tym pisać, nie miejsce tutaj i nie czas na coś więcej niż zdawkowe przypomnienie. Czemu przypominam? Bo mnie samego zaczęła męczyć ta historyczna analogia po przeczytaniu listu profesora Andrzeja Nowaka na konwencję wyborczą Prawa i Sprawiedliwości. Bardzo zachęcam, by się z tym listem zapoznać. Z Andrzeja Nowaka trudno zrobić wroga Kaczyńskiego i PiS (choć domyślam się, że pewien tygodnik i związany z nim portal, które do niedawna wymachiwały nim jako młotem na „rewizjonizm historyczny” już nad tym pracują), trudno odmówić mu szczerej troski o Polskę i o wartości, które w chwili obecnej skutecznie reprezentować w polityce polskiej jest w stanie tylko PiS. Tym bardziej jest wiarygodny, gdy w gorzkim liście pokazuje bezlitośnie, jak chybiona i przeciwskuteczna jest taktyka tej partii.
Mam wrażenie, że pisze profesor mniej więcej to samo, na co od dawna zwracają uwagę „tak zwani prawicowi publicyści”, i za co potępił nas w niedawnym wywiadzie Jarosław Kaczyński. Może głos profesora zostanie uważniej wysłuchany, a może chór sekciarzy rozjazgocze się tylko, że Nowak frustrat, chciał sam kandydować na prezydenta i teraz się mści, a w ogóle to przyprowadził go do PiS Hoffman. Zobaczymy.
Nowak trafnie moim zdaniem wskazuje na słabość politycznego działania opartego na wierze w wymęczenie społeczeństwa i wygraną z braku alternatywy. W skrócie mówiąc, Kaczyński zakłada bowiem, że najważniejsze jest nie tyle pokonanie PO, co utrzymanie spoistości partii, posłuszeństwa w niej, i monopolu na „prawicowość”. Obecna władza bowiem wykończy się wreszcie sama, upadnie pod ciężarem własnych błędów, i byle do tej chwili dotrwać – władza wpadnie w ręce siłą rzeczy.
Cena za to jest nie tylko uporczywe trwanie w „nie jest tak źle” (horyzontem obecnej kampanii wydaje się powtórzenie w skali kraju przyzwoitego, przegranego wyniku Jacka Sasina w Warszawie a potem arytmetyczna wygrana wyborów parlamentarnych bez szansy objęcia władzy) ale także wewnętrzne jałowienie partii. Nowak pisze, że, mówiąc nie jego słowami, „nim słońce wejdzie, rosa wyżre oczy”, to znaczy, że pogrążony w trwaniu zwartym i gotowym PiS może się oczekiwanej apokalipsy nie doczekać. Jest to oczywiście możliwe, skoro siły rządzące Polską potrafiły w porę stworzyć PO, to mogą znowu tego spróbować i w porę stworzyć nową, odnowicielską, ale zarazem „nieoszołomską” formację i zastąpić nią obecną bez naruszenia istotnych dla nich sfer państwa. Osobiście słabo wierzę, by dały radę, ale powiedzmy.
Ale sądzę, że warto się również zaniepokoić, co będzie, jeśli nadzieje PiS się spełnią. Powiedzmy, jakiś rok po wyborach, które PiS teoretycznie wygrał, ale został zablokowany przez koalicję „wszyscy przeciw Kaczyńskiemu” system PO dożywa ostatecznie swoich dni, rozłazi się do cna przegniły i skorumpowany aparat, Unia każe nam oddawać zdefraudowane przez ostatnich osiem lat pieniądze, Schetynowcy z Grabarczykowcami mordują się nawzajem, lud, uświadomiwszy sobie, do jakiego stopnia został uwiedziony i wydudkany, wychodzi z wściekłością na ulice, Komorowski popada w stupor i odrętwienie a posłowie PO i PSL masowo przechodzą do PiS błagając o ratunek.
I co wtedy robi partia, pełna takich orłów, jak… mniejsza zresztą o nazwiska – pełna takich orłów, jak obecnie, może jeszcze bardzo przez najbliższe miesiące przeselekcjonowanych pod kątem bezwolnego oddania?
Jakoś łatwo mi sobie wyobrazić, że robi dokładnie to samo, co nieszczęsny Kiereński – i co robiła po roku 2005, gdy była przecież nieporównanie rozleglejsza politycznie i bogatsza kadrowo niż dziś. Rozlicza, wymierza sprawiedliwość, szuka Układu. Nie ma pomysłu na ratowanie gospodarki ani zdolnych ekonomistów, bo wszystkich dawno od siebie odpędziła, nie ma kadr, mogących zapanować nad rozpadem kraju, nie może niczego zreformować, bo ze wszystkimi establishmentami zawodowymi jest na śmierć skłócona, a konkurencji dla nich nie wytworzyła, bo w opozycji miała inne priorytety.
I im bardziej tego wszystkiego nie ma i nie może, tym bardziej skupia się nad tym, co może i do czego ma kadry. A wszystko inne odkłada na ten moment, kiedy jakiś nowy Kaczmarek spełni składane prezesowi obietnice i przyniesie mu na tacy porażającą prawdę o tych, którzy rządzili Polską – prawdę tak porażającą, że jak Lud ją pozna, to zawyje, a potem padnie na kolana i wreszcie dostrzeże w PiS-ie, który do władzy dopuścił z braku laku, duchowych i politycznych przewodników za których warto się pokroić.
Ale jeśli ten nowy Kaczmarek znowu zawiedzie albo okaże się jakimś „śpiochem”? Albo ujawniona prawda okaże się nie dość porażająca? Albo lud, którym nie wstrząsnęła wizja smoleńskiego zamachu, na wieść, że był rządzony przez bandę łajdaków, złodziei i cyników, nawet na porażającą prawdę wzruszy ramionami, bo nigdy nie miał co do rządzącej mafii złudzeń, a tolerował ją u władzy z innych, sobie znanych, cwaniackich powodów?
Moim zdaniem to sytuacja, w której polska suwerenność, spójność terytorialna, a nawet byt państwowy, zostaną wystawione na hazard. Wystarczy parę milionów dolarów – suma dla każdej z ościennych potęg i jej wywiadów po prostu śmieszna – zaplombowany pociąg czy motorówka, i do władzy dojść będzie mógł każdy.
Ja bym się radził nad tym zastanawiać dziś, żeby się nie musieć nad tym zastanawiać w przyszłości.