„No przecież mogłeś być!”, oburzy się na pewno część czytelników – wiem, bo sporo miałem na mediach społecznościowych i pod tekstami wpisów w tym duchu, nierzadko okraszonych dość ekspresywnymi zwrotami. Bardzo dziękuję ich autorom za ten miły dowód popularności, ale muszę na wstępie poinformować, że się mylą. Nie mogłem. Oceniłem, gdy propozycja padła, i po I turze uważam, że oceniłem trafnie, iż jako wspólny kandydat partii Korwin i Ruchu Narodowego przy sprzyjających układach wykręciłbym 5 do 10 procent, urywając po kilka procent Dudzie i Kukizowi, i być może po procencie innym. Sukces Kukiza był poza zasięgiem dla kogoś takiego jak ja, bynajmniej nie dlatego, bym uważał, że jestem od niego mniej wygadany, mam mniej słuszne poglądy czy mniejsze pojęcie o państwie, polityce i innych ważnych sprawach.
Decyduje o tym ten sam mechanizm, co w publicystyce. Bardzo zresztą dla mnie, nie ukrywam, wkurzający, frustrujący, ale nic na biego się nie da poradzić. Pisze pewne rzeczy od lat, nawet z sukcesami, sprzedałem przecież „Polactwa” czy „Michnikowszczyzny” po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, ale żadna z ważnych tez tych książek do tak zwanego „głównego nurtu” debaty publicznej się nigdy nie przebiła. A po bez mała dziesięciu latach te same tezy, tylko mniej wnikliwie, przedstawi jakiś pan Leder, i nagle się okazuje, że to dla tzw. elit intelektualne objawienie. Opisze, samokrytycznie, acz bufonowato, głupotę swego środowiska u zarania III RP Marcin Król, dokładnie, tylko w sosie wysilonych samousprawiedliwień, potwierdzając moje diagnozy i dedukcje – i, och, ach, cóż to za ożywczy powiew na salonach! Nikt jeszcze tak jak oni nie pisał!
Może to zresztą złe przykłady, wezmę inne. Bożena Dykiel, aktorka, wygłasza w infotainemenetowym „Świat się kręci” tyradę przeciwko rządom PO, albo krytykuje je dziennikarz sportowy Krzysztof Stanowski – mówią rzeczy, które nie ja jeden piszę i głoszę od lat, w wypadku pani Dykiel nawet w tym samym programie. Ale tym razem to ma ogromny rezonans – dlatego, że powiedzieli to oni, a nie „prawicowy dziennikarz”.
Mój wizerunek publiczny jest po prostu taki, że dla wszystkich jestem pisowcem, poza samymi pisowcami, i, oczywiście, można by to zmienić, ale przy użyciu pieniędzy i mediów, do których dostępu bym nie miał.
Kukiz jest – mówię o wizerunku publicznym – z innej bajki, a właściwie, inaczej, jest z obu bajek jednocześnie. Nagrał kiedyś szyderczą antyklerykalną piosenkę o proboszczu-pijaku i zażywał sławy (niezasłużonej, ale to nie ma znaczenia) męczennika cenzurowanego przez wirtualny reżim „czarnych”, który wedle wielu dzieci Urbana i Michnika tu panował; ale nagrał też płytę patriotyczną, którą media uznały za „faszystowską” i obłożyły cenzorskim zapisem, co było zresztą zapewne jedna z przyczyn wejścia rockmana do polityki. Czci Żołnierzy Wyklętych – ale był u zarania w PO i do dziś większość ludzi w jego otoczeniu wywodzi się raczej stamtąd. I tak dalej…
Leming, który by w życiu nie przemógł się do zagłosowania na „pisowca”, nawet, gdyby ten „pisowiec” od zawsze był zwolennikiem JOW i w ogóle mówił słowo w słowo to samo, co Kukiz – na rockmana zagłosować mógł. Tu był klucz do zwycięstwa i do nagłego rozbetonowania sceny politycznej, którego próbowało wielu, a właśnie Kukizowi się udało. Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie – recepta jest równie prosta, jak stuprocentowo skuteczny sposób na odchudzanie.
Ale nie piszę tego wszystkiego, by dać upust frustracji, choć frustracja jest nieodłączną cechą mojego zawodu – nie znam pisarza, który by się nie czuł niedoceniony (choćby nawet miał takie sukcesy jak np. Lem) i sam oczywiście też się za takiego uważam, na szczęście od poważniejszych powikłań chroni mnie żona, dzieci, a w chwilach szczególnie trudnych burbon. Nie chodzi mi też o wytłumaczenie się przed narodowcami i wolnościowcami z decyzji, którą wielu uznało za kunktatorstwo czy zgoła tchórzostwo, a która wynikała, naprawdę, z rachunku szans i możliwych zysków oraz znajomości swoich ograniczeń.
Piszę, by dać wyraz nadziei. Od lat myślę, i pisałem o tym wielokrotnie, że Polska rozpaczliwie potrzebuje kogoś, kto będzie w stanie, i będzie przy tym wiarygodny, wygłosić polski „adres gettysburski”. Kogoś, kto rozerwane postkolonialną emocją społeczeństwo będzie sklejał i w końcu połączy.
Bo, na szczęście, nie ma racji – to znaczy, tak sądzę, że nie ma – Jarosław Marek Rymkiewicz, że co się rozerwało, to się już nie sklei. Uważam („Myśli Nowoczesnego Endeka” świadkiem) że z czasem się zrośnie, jeśli władza prowadzić będzie politykę odwrotną od tego, co stworzył PO-PiS i jego święta wojna: to, co nazwałem „porozumieniem pod podziałami”. POD, a nie, jak podpowiada frazes, ponad. Ponad pryncypiami i imponderabiliami nic nie ma, i co najwyżej możemy się o nie pozabijać. Natomiast „pod” jest ogromna strefa wspólnych interesów. I ja, i ostatni zakuty palikociarz czy troglodyta z „antify” tak samo jesteśmy dymani przez światowe koncerny i banki, tak samo potrzebujemy mieszkania, służby zdrowia, awansu dla naszych dzieci.
Jeśli po ekipie, która usiłowała nas odpolaczyć i wytresować na euro-kundli, delegalizując wszystkich poza postępakami, przyjdzie z kolei taka, która nachalnie zacznie wszystkich zapędzać na narodowe msze, delegalizując z kolei wszystkich poza Polakami-katolikami, to pęknięcie zamiast zarastać zacznie się znowu jątrzyć i w końcu szlag wolna Polskę trafił, tak jak trafił tę poprzednią, przedwojenną, właśnie dlatego, że się zrosnąć nie była w stanie. Trzeba inaczej, po endecku, albo, że użyję bliskiego przykładu – jak Orban. Mówić do Polaków językiem konkretnych spraw, konkretnych interesów, i nimi to, a nie pięknoduchostwem kierować się w polityce zagranicznej.
Nie mam pojęcia, czy Kukiz będzie szedł w stronę takiej właśnie, „sklejającej” partii, czy podobnie jak PO ugrzęźnie w pokusie wojny ideologicznej i doraźnej skuteczności wykorzystywania emocji płynących z kulturowego, postkolonialnego podziału. Na pewno mu będzie, jako człowiekowi z obu bajek naraz, łatwiej takie dzieło podjąć, niż Dudzie.
Andrzej Duda też staje – w dużym stopniu dzięki Kukizowi, a głównie dzięki oderwaniu od rzeczywistości przywódców PO i służących im salonów – przed niepowtarzalną szansą, jeszcze kilka tygodni temu nie do wyobrażenia. Oto będzie (mam nadzieję) prezydentem, na którego głosowali i Grzegorz Braun, i Krystian Legierski.
Jak długo nim będzie? Sam czasem ulegam emocjom, gdy pomyślę sobie, ile i jakiego k[----]stwa narobili liczni funkcjonariusze tej gnijącej na naszych oczach sitwy, i gdybym miał możliwość jednemu czy drugiemu gnojowi odpłacić pięknym za nadobne, nie wiem, czy bym się powstrzymał. Oczywiste, że Duda będzie pod presją takich rewanżystowskich nastrojów na swym zapleczu, tym większą, że przecież kto się okazał w ostatnich latach notoryczną k[---]ą nie dozna z dnia na dzień łaski oświecenia, raczej spodziewać się można ze strony „elit” III RP tego samego warcholstwa, „niszczenia godnościowych podstaw prezydentury”, knucia, rycia i obsrywania nogawek, którego doświadczał w ostatnich latach życia śp. Lech Kaczyński. A jednak przywrócenie moralnego porządku musi się zatrzymać tam, gdzie wymierzenie sprawiedliwości jest niezbędne dla poszanowania zasad w przyszłości. Karę za grzechy, jeśli nie jest ona konieczna dla nadania sprawom właściwego biegu, lepiej zostawiać Bogu.
Nigdy nie sądziłem, że niemal dosłownie będę cytował Adama Michnika (z tym, że on mówił to cynicznie, działając w kierunku dokładnie odwrotnym, ja zaś mówię szczerze): nie może być mowy o amnezji, ale gdzie tylko można, powinno być miejsce na amnestię. Nie dlatego, by pan X czy Y nie zasługiwał na skucie mu mordy i odebranie legalnie, bo sprytnie wydojonych publicznych pieniędzy, tylko dlatego, że z dwojga złego lepiej, by się paru gnidom upiekło, niż żeby zmiany wykoślawione zostały w budowanie lustrzanej Polski anty-platformerskiej, równie paskudnej jak ta, którą uosabia w tych wyborach Bronisław Komorowski.
Ja ze swej strony, na ile to w wypadku prostego, wsiowego publicysty możliwe, będę się starał sklejające i naprawiające Polskę działania wspierać – tyle mogę obiecać.