Nie zamierzam wdawać się w pyskówki z upadłym człowiekiem, którego popularność zeszła ostatnio w fazę „pudelkową” i podtrzymywana jest cytowaniem przez plotkarski portal jego bluzgów z twittera. Uważam tylko, że tytuł „Hieny Roku” dla Tomasza Lisa – co prawda, nie mam żadnego udziału w jego przyznaniu, ale uważam tegoroczny wybór za wyjątkowo trafny – wart jest szerszego, merytorycznego uzsadnienia.
Mam właściwie tylko jedną wątpliwość: ma to być antynagroda dziennikarska, a Lis dziennikarzem nie jest. Jest propagandystą.
Różnica jest zasadnicza: dziennikarz to ktoś, kto stara się opisać pewną sprawę i właśnie ta sprawa jest dla niego najważniejsza. Jeśli opisuje aferę, to po to, by unaocznić widzom jej mechanizm oraz przyczyny, dla których zawiodła, dajmy na to, resortowa kontrola, aparat ścigania, wymiar sprawiedliwości etc. Jeśli komentuje politykę, to stara się zebrać fakty niezbędne do zrozumienia procesu, uszeregować je, objaśnić stanowiska, motywacje, a jeśli trzeba i zagrywki protagonistów sporu. Oczywiście, że ma swoje poglądy i pryncypia którymi się kieruje, ale robi to wszystko po to, by podać swemu czytelnikowi, słuchaczowi czy widzowi coś, co ten oceniać będzie sam.
Logika propagandysty jest odwrotna: on chce wywołać u odbiorcy określony efekt, określone emocje, uwarunkować go wobec danych osób, zdarzeń, szyldów czy to pozytywnie, czy negatywnie. I pod tym kątem dobiera i selekcjonuje informacje, obrazy albo gości w programie. Kiedy dziennikarz prowadzi wywiad, to po to, aby rozmówcę, istotę jego poglądów czy postaci, jak najwnikliwiej zaprezentować, wydobyć samą jego istność – niech sobie odbiorca sam oceni, czy go ona zachwyca czy oburza. Kiedy do rozmowy siada propagandysta (albo propagandystka) to z góry ma założone, jakie wrażenie ma ta rozmowa wywrzeć, jak ma być gość odebrany przez widza, i pytaniami od razu zawierającymi w sobie określone sugestie „ustawia” interlokutora na „właściwej” pozycji, a jeśli ten mu umyka – nie waha się mu przerywać, zakrzykiwać czy nawet wygłaszać oświadczeń mówiących widzowi, jak powinien rozumieć to co przed chwilą widział i słyszał.
Dla każdego, kto przyjrzy się działalności Lisa z lat ostatnich nie ulega wątpliwości, że całkowicie mieści się ona we wzorcu propagandysty i agitatora – to drugie od stosunkowo niedawna, bo przez długi czas zadowalał się on rolą paszkwilanta zohydzającego opozycję, co pozwalało mu pozorować obiektywizm maską „wcale nie wysługuje się władzy, tylko uważam że Kaczyński jest straszny, a narodowcy i korwiniści jeszcze straszniejsi”. Dopiero podczas wyborów poczuł się zmuszony był zarzucić pozory.
Można by użyć wielu przykładów – praktycznie każdego materiału politycznego z „Newsweeka” z paru ostatnich lat. Analizowałem tu kiedyś w miarę dokładnie tekst insynuujący nadużycia prezydentowi Dudzie w czasach, gdy był posłem. Sposób skonstruowania materiału – oparcie się na przesłankach, sugestie zamiast faktów, szalbiercze użycie w zajawkach i komentarzach frazy „kilometrówki Dudy” – wszystko to służyło wyłącznie roztoczeniu wokół prezydenta atmosfery bliżej niedookreślonych podejrzeń. Poseł Duda jeździł za nasze (nie wspominamy, że wszyscy posłowie zawsze jeżdżą „za nasze”); jeździł do Poznania a tam wykładał na uczelni (nie wspominamy, że uczelnia jest w Poznaniu, ale on wykładał w filii w Nowym Tomyślu); kilka razy nocował w poznańskim hotelu na koszt Sejmu (dlatego nie wspomnieliśmy o Nowym Tomyślu; a teraz nie wspominamy, że nocował w innych dniach, niż miał wykłady). Do tego jako tekstowa masa tabulaette rozmaite wtręty o tym, jak brzydko i podle jest nadużywać publicznych pieniędzy, zestawione z obietnicami PiS, że to ukróci. Plus zamiast okładki antyprezydencki plakat – i gotowe. I tak co tydzień. Kropl drąży kamień. Także kropla plwociny.
Świeższy przykład – publikuje „Newsweek” historię lekarza, którego na podstawie donosu, napisanego przez kogoś zawistnego ze środowiska, oskarżono o przyjmowanie łapówek. Wszyscy się od niego odwrócili, zwłaszcza środowisko, stracił przyjaciół, pozycję zawodową, prosił o interwencję różne osoby, w tym Julię Piterę i Bogdana Borusewicza – bezskutecznie. W końcu zdołał zainteresować swym przypadkiem Marka Edelmana, a ten dotarł ze sprawą do prezydenta Kaczyńskiego, dzięki interwencji którego lekarz został zwolniony z więzienia – zwróćmy uwagę na ten punkt – do czasu ponownego rozpatrzenia oskarżeń. Ponowne ich rozpatrzenie wykazało, że prokuratura dopuściła się rażących zaniedbań i naruszeń, starając się „wykazać”; lekarz został oczyszczony z zarzutów, ale oczywiście straconego zdrowia i czci nikt mu nie jest w stanie zwrócić.
Sięgam po tę akurat publikację, bo z konkretnej historii można by zrobić kilka zupełnie różnych medialnych „narracji”. Można by jej na przykład użyć do zrobienia laurki śp. prezydentowi Kaczyńskiemu – bezduszni platformersi nie pomogli, a on pomógł. Można by użyć jej w doraźnej harataninie jako argumentu w obronie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego przez Andrzeja Dudę: proszę bardzo, bez prawomocnego wyroku prezydent skorzystał z prawa łaski i wtedy nawet tak nienawidzącej PiS persony jak Marek Edelman to nie raziło, bo stało się to z jego protekcji.
Ale rasowy dziennikarz powinien użyć tego materiału do pokazania, jak chorym i bezdusznym organizmem są polskie prokuratury i jak po kafkowsku w pogoni za sprawozdawczością, za „wykazaniem się” przed zwierzchnikami, w chęci dostosowania do politycznych nastrojów, potrafią zniszczyć człowiekowi życie. Narzucało się zestawienie tego przypadku z wieloma innymi – „Starucha”, Macieja Dobrowolskiego, doktora Pinkasa…
Co zrobił z tego Lis? Polit-gramotę wymierzoną w „IV RP”, z tezą „Ziobro zniszczył niewinnego człowieka”. Mimo, iż w całej sprawie postać Zbigniewa Ziobro w ogóle nie występuje, nie ma żadnych przesłanek, by twierdzić, że w ogóle wiedział on o wspomnianym lekarzu, a tym bardziej jakkolwiek śledztwo przeciw niemu inspirował. Lisowi wystarczy, że aresztowanie miało miejsce w czasie, gdy rządził PiS, a Ziobro był ministrem i prokuratorem generalnym. Oczywiście, o przywołaniu analogicznych spraw z czasów rządów PO-PSL mowy nie ma, za to pojawia się „doktor G.” i narracja o „nienawiści do lekarzy”, jaka pono miała cechować byłego-aktualnego ministra.
Oczywiście, takie „dziennikarstwo” nie jest w Polsce rzadkością, a Bogiem a prawdą, trapi to schorzenie nie tylko nasze media, choć tu, w warunkach postkolonialnej wojny plemiennej jest ono szczególnie nasilone. Oczywiście, myślenie w kategoriach „co mają ludzie myśleć na dany temat” zamiast w kategorii „powiedzmy im uczciwie, jak jest, nie sobie myślą jak chcą” nie jest przypisane do jednej strony tej wojny. Ale Lis jest rzeczywiście przypadkiem szczególnego cynizmu i braku jakichkolwiek zahamowani.
I nie myślę tu wcale o jego bluzgach w mediach społecznościowych, będących raczej dowodem narastającego strachu i niepewności jutra – kultura osobista, czy raczej jej brak, to kwestia osobna. Ani o sprawie fałszywego twittu Kingi Dudy, która – też to dokładnie kiedyś analizował – nie była i nie mogła być żadną pomyłką, tylko klasycznym propagandowym wykorzystaniem przewagi oskarżenia nad sprostowaniem, wykalkulowanym, bo sprostowanie do większości tych, którzy usłyszeli oskarżenie, nie miało szansy dotrzeć, a już na pewno nie przed dniem głosowania.
Myślę o jego pomyśle, w jaki stara się on w zmienionej sytuacji utrzymać na powierzchni: z jednej strony przelicytować wszystkich w szczuciu i judzeniu, by utrzymać „popularkę” i rząd dusz wśród ludzi najbardziej dyszących nienawiścią do PiS, Kaczyńskiego, prawicy i prób naprawy poczętego w Magdalence państwa – z drugiej, sprzedawać wszystko, co się da. Bo jest przecież powszechnie wiadomo, że poza polityczną propagandą nie ma na portalach Lisa tekstu, który nie byłby kryptoreklamą, a jak pokazała sprawa reportażu o mobbingu w Narodowym Centrum Kultury – nieobca jest mu także metoda, jaką Lepper zdobywał pieniądze na swą partię, odstępując od blokad firm, które mu się opłaciły, i jaką miał Piotrowi Nisztorowi proponować Roman Giertych. To znaczy: będę cię niszczył, chyba że mi zapłacisz.
Tomasz Lis, przyznam, nie interesował mnie nigdy jako człowiek, ale jeśli się zastanowić, powody jego ześwinienia się i sposób, w jaki to się działo, krok po kroku, „od rzemyczka do koniczka”, mogłyby być niezłym materiałem na fabułę. Pamiętam go jeszcze jako ulizanego chłopczyka, który chciał się podobać wszystkim, świadomie starał się każdą sprawę sprowadzić do mianownika maksymalnie akceptowalnego banału, i z tego względu, rzeczywiście świetnie nadawał się do telewizji, której kamieniem filozoficznym jest – a przynajmniej w tych czasach był – taki najniższy wspólny mianownik pozwalający uśrednić widownię do milionów. Gdybym miał wskazać główne cechy osobowości Lisa, za najważniejszą uznałbym potrzebę podobania się. I nie zwykłego „podobania się”, ale podobania się masom, milionom, bycia ich ulubieńcem – i kasowania stosownie do tego. Ale miłość do pieniędzy, wbrew pozorom, szła tutaj dopiero za namiętnością wodzireja, za dążeniem do jak najczęstszego przeżywania tego swoistego orgazmu, jakiego doznaje demagog w chwili, gdy na jego skinienie tłumy klaszczą, śmieją się, wyją lub tupią ze złości, napełniając go poczuciem omalże boskiej siły.
To nie są wcale rzadkie pokusy, więc przypadek Tomasza Lisa powinien być uważnie analizowany przez każdego, kto swą działalnością wywiera wpływ na innych, i którego materialny dobrobyt zależy od kombinacji popularności w masach z notowaniami u dworu, który „sądzi” o pozycji w hierarchii nie tylko „smaku, piękności i sławy”, ale we współczesnej postdemokracji także w hierarchii finansowej. Tomasz Lis niewątpliwie przecenił i swoją osobistą sprawność, i niezniszczalność obozu, któremu się oddał w służbę – teraz walczy o powtórzenie sukcesu Urbana, o wygranie w przegranej niszy, jaką stał się elektorat negatywny PiS i prawicy. Obiektywnie rzecz biorąc, jest wytwórcą toksyn, i to jednym z głównych, infekujących nasze życie publiczne. Ale tak po ludzku – postacią na swój sposób tragiczną, choć chyba zbyt tkniętą moralnym autyzmem, by sobie zdawać sprawę ze swego upadku.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.