Niepoważna sprawa i lekceważę ją – że tak sparafrazuję „prezydęta całej Europy” – ale z pewnego punktu widzenia może ciekawa. Gazeta „Fakt”, odkąd publicznie zwróciłem uwagę, że ze zwykłej, bezideowej bulwarówki niemiecki wydawca przeformatował ją w coś w „gazetę wyborczą dla debili”, usiłuje się zemścić urządzeniem mi jakiegoś hejciku. A to judziła, że Ziemkiewicz „zawiódł fanów”, bo zamiast wziąć udział w dyskusji kto rządzi światem poszedł z żoną na targowisko próżności (przepraszam zawiedzionych raz jeszcze, ale żona bliższa duszy, o ciele nie wspominając), a to znowu podnieciła się mniemanym „wypunktowaniem” mnie przez redaktora Żakowskiego, który błyskotliwie wywiódł w telewizji, że w latach osiemdziesiątych byłem już wystarczająco dorosły, by pójść na barykadę i zginąć, więc skoro tego nie zrobiłem, to jestem tchórzem i nie mam prawa świństw i kłamstw Wałęsy krytykować.
Argument – czy raczej „argument” – tak żałosny, że aż szkoda poświęcać mu uwagę. Lech Wałęsa w kluczowym momencie upadku „realnego socjalizmu” cieszył się – fakt, że cokolwiek z braku laku – tak nieograniczonym zaufaniem umęczonego komuną społeczeństwa, że w praktyce odegrał rolę dyktatora opozycji. To on, jednoosobowo, podjął decyzję, kto będzie zasiadał w „Komitecie obywatelskim przy przewodniczącym NSZZ Solidarność Lechu Wałęsie”, któremu oddawała władzę PZPR, on również osobiście dobrał „solidarnościowych” posłów i senatorów, wyznaczył Adama Michnika, w miejsce pierwotnie przewidywanego Tadeusza Mazowieckiego na naczelnego „solidarnościowej” gazety, a nieco później, jako prezydent, wyciągnął z kapelusza środowisko „gdańskich liberałów” czyniąc premierem Jana Krzysztofa Bieleckiego i pośrednio otwierając drogę do kariery Tuskowi.
Jako prezydent „falandyzował” prawo, a czasem otwarcie je łamał, używając służb specjalnych jak swoich prywatnych hajduków, omal nie zablokował wejścia Polski do NATO nagłą inicjatywą „NATO-bis” i omal nie zasadził w Polsce półjawnych placówek wywiadowczych KGB pod legendą eksterytorialnych „spółek” w opuszczanych przez Armię Czerwoną bazach, nie wspominając już o udaremnieniu próby lustracji w drodze „nocnej zmiany”. To chyba wystarczające powody, by każdy Polak, absolutnie każdy, a już zwłaszcza ten, który czuje się (i moim zdaniem słusznie) przez Wałęsę okłamany i wyślizgany miał prawo go rozliczać.
Z kolei fakt, że były prezydent, wciąż aktywnie starający się wpływać na scenę polityczną i nawet rojący o powrocie na nią na czele kolejnej rewolucji, wciąż kłamie i brnie w coraz bardziej idiotyczne krętactwa, zaprzeczając prawdzie o swej przeszłości, i że dokumenty odsłoniły tę przeszłość, którą tak długo ukrywał, jako niezwykle haniebną i odrażającą, nie tylko pozwala, ale wręcz każe rozważyć wpływ agenturalnej współpracy z SB w latach 1970-76 na cała jego późniejszą działalność. I tę z końca lat 70-ych, gdy dołączył (czy aby nie na zlecenie SB?) do Wolnych Związków Zawodowych, i tę, gdy również z jej błogosławieństwem stał się rozreklamowanym na całym świecie liderem i symbolem „Solidarności”, i wyżej wspomniane działania w III RP.
To są argumenty oczywiste, nieodparte, i próby unieważnienia ich demagogią „pan był tchórzem to pan nie ma prawa się wypowiadać” są żałosnym przyznaniem się przez stronę redaktora Żakowskiego, że nie mają na obronę swego symbolu niczego. A już próby organizowania przez „Fakt” pośmiewiska ze mnie, że jakoby nie pamiętam ile lat miałem lat w PRL, to coś na miarę kompletnych idiotów. Owszem, w czasach „Bolka” byłem w podstawówce, podczas stanu wojennego w liceum, a pod koniec lat osiemdziesiątych na studiach (nawet więcej: w tzw. ludowym wojsku, gdzie dosłużyłem się stopnia st. szer. pchor.) i nie wiem doprawdy, co w tym za sensacja.
Na tym bym pewnie skończył ten subotnik, gdybym był osobą prywatną. Ale że jestem, chcąc nie chcąc, osobą publiczną, więc i mój życiorys w pewnym stopniu również, posunę się dalej i odpowiem na zarzuty co do mojego „siedzenia pod miotłą”. Z mocnym zastrzeżeniem, że nie ma to najmniejszego znaczenia dla oceny jakiegokolwiek słowa, które napisałem kiedykolwiek na jakikolwiek temat. Tym się bowiem – pochlebiam sobie, ale mam prawo – różnię w swej działalności od różnych „autorytetów” ze stajni Michnika, z nim samym na czele, że nigdy nie użyłem konstrukcji myślowej „jest tak, bo jak tak mówię, a jak ja tak mówię, to mnie macie wierzyć, bo ja to ja”. Zawsze i wyłącznie: „jest tak, bo to, to, to i tamto”. Z punktu widzenia czytelnika mojej publicystyki staram się być przezroczysty. Nieważne, czy kto to pisze, Ziemkiewicz czy nie Ziemkiewicz, i kim jest ten Ziemkiewicz, znaczenie ma to, co on pisze. Jest to jedną z mych żelaznych zasad i jeśli mogę się dziś chlubić, że np. jestem od lat najbardziej popularnym publicystą politycznym polskiego internetu (ask google frequency) to sądzę, że właśnie między innymi dzięki jej przestrzeganiu.
Dlatego też nigdy nie uważałem swego życiorysu za temat wart zawracania nim czytelnikom głowy. Ale złożyło się parę lat temu, że Marek Kamiński (dziś profesor w Kalifornii), w latach osiemdziesiątych prowadzący podziemne wydawnictwo STOP, a prywatnie przyjaciel z klubu fantastyki, napisał był książkę. Marek miałby prawo do ferowania wyroków, bo za drukowanie bibuły przesiedział prawie pół roku w więzieniu, i nikogo nie sypnął (a dopiero dziś wiemy, że wpadł nie dzięki odkryciom esbeckich śledczych, ale przez głupi przypadek i fanfaronadę pewnego człowieka, więc jego odmowa zeznań okazała się dla rozwoju sprawy kluczowa). Sypnął dopiero w tej książce. Ktoś się do niej dorwał i wpisał jego podziękowanie do mojego biogramu w Wikipedii – nigdy z tym nic wspólnego nie miałem, i do dziś bym ten wpis ignorował, ale skoro jest, to niech go analitycy mego życiorysu zechcą łaskawie przeczytać.
Nie twierdzę, że jakoś bardzo Markowi wtedy pomogłem, ani że w ogóle cokolwiek wielkiego zrobiłem. Faktem jest, że miałem pełne gacie strachu, i w tym sensie redaktor Żakowski ma rację – ale faktem jest też, że mimo tych pełnych gaci jak się czegoś podjąłem, to było zrobione, i w tym sensie nie ma. W każdym razie, strzelając na ślepo, trafił niezbyt celnie.
Bardziej jest dla mnie cenne to, czego w młodości nie robiłem. Nie kapowałem, nie należałem, nie pisałem do nikogo wiernopoddańczych czy dziękczynnych listów z prośbą o dobrą recenzję czy poparcie w karierze. Dlatego z pełnym spokojem mogę dziś każdemu, a „solidarnym z Lechem” zwłaszcza, powiedzieć to samo, co zwykł był powtarzać szynkarz Palivec ze Szwejka.
Fakt, że pisałem science fiction, a nie cokolwiek innego – bo nawet z tego, podobnie jak i ze studiów, próbują mi dziś różni idioci robić zarzuty – wynikał właśnie między innymi z tego, że w tej działce, zlekceważonej i przez władzę, i przez opozycję, jakimś dziwnym sposobem nie obowiązywał wtedy socjalizm i wszystkie jego układy. Aczkolwiek cenzura obowiązywała i jedno z pierwszych opowiadań mi zdjęła w całości, z czego byłem zresztą dumny niepomiernie, podobnie jak z opowieści redaktora Klawińskiego z „Młodego Technika”, na którego pewien emeryt nawrzeszczał z powodu publikacji innego mojego opowiadania, że „za jego czasów” to pismo by kazał zamknąć, a tego Ziemkiewicza po prostu rozstrzelać – nazywał się ten emeryt Zenon Kliszko, jeśli to komuś coś mówi.
Wiem, że to trochę żenua opowiadać o tym w kontekście redaktora Żakowskiego, gazetki ringera-szpringera i mend internetowych, ale niech ten obciach spłynie na winnych sprowokowania mnie powyższych wynurzeń. Jeśli kogoś podniecają opowieści o KRUS-ie, rozwodzie, grillu u Giertycha, to podnieci go i „tchórzostwo”. W niczym nie zmienia to faktu, że mit założycielski III RP oparty został na kłamstwie, które z kapusia i cwaniaka usiłowało zrobić kryształ. I żadne hejty tego nie zmienią.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.