Niejaki Zapatero z Madrytu ukuł nową nazwę – C-22 – i się przyjęło. Teraz już wszyscy powtarzają: i minister Niedzielski straszy wzrostem na jesieni, i premier też coś dał od siebie (do niego wrócimy na końcu), zapomniane sławy sanitarystyczne wypełzły spod kamienia i alarmują, że „uwaga, nadchodzi!”. Zamilkł jakoś PAN, do tej pory w szpicy straszenia (to ten od jedzenia w milczeniu w szkole), ale trudno się dziwić, jak się prorokowało w lutym setki tysięcy zakażeń i zgonów i nic nie wyszło, to teraz chyba trzeba poczekać na rozwój wypadków. C-22,
Czyli co to takiego?
O co chodzi z tym C-22? Objawy porażające – omdlenia, niedociśnienie, kaszel, gorączka, ból mięśni, ból głowy. W sumie warianty BA.4 i BA.5 niesławnego omikrona. Szybka transmisja, pomijalne skutki. Czemu się więc bać? Ano temu, że – jak uważają powyżsi koryfeusze – może to i wariant lżejszy, ale rozprzestrzenia się kilkukrotnie szybciej i jak będziemy mieli zakażonych z 10 razy więcej niż do tej pory, to i tak nas zaleje fala w szpitalach, które znowu (?) nie wytrzymają. Taka to opowieść. Do tego dochodzą zatrważające dane z innych krajów. We Francji i w Niemczech po kilkaset tysięcy zakażonych dziennie. W Izraelu osmotyczne przejście z fali szóstej na siódmą. W Berlinie rząd się zbiera, by uradzić, jakie środki przygotować na jesień i jak będzie z lockdownami. EMA, czyli europejski zarząd, w tym wypadku pandemii, mówi już, że w większości europejskich krajów nadchodzi fala numer siedem. No i tu mamy kłopot, bo Polska wygląda przy tym jak tarantula na torcie. U nich po kilkaset tysięcy zakażeń dziennie – u nas ok. 500. Skąd takie cuda? To dość proste. Tam chłopaki się testują, ile wlezie. A u nas – nie. Chodzi więc o termometr, którego stłuczenie powoduje brak (mierzonej) gorączki. U nas jest tak od marca, po szaleństwie – kiedy mieliśmy się testować z ulicy w każdej aptece, na życzenie – przyszły opamiętanie i kompletne odejście od testozy. Widać na wykresach zakażeń, że tylko to spowodowało gwałtowny spadek, a w szaleństwie testowania szliśmy na pionowe wzrosty. A jak miało być, skoro wszyscy mówili, że omikron się szybko roznosi z małymi skutkami zdrowotnymi? To także skutkuje covidowymi zgonami. W covidowo rozwiniętych krajach testują jak dotąd, to znaczy, że testują na wjeździe do szpitala i triażują chorych: pozytywni lądują na covidowej umieralni bez specjalistycznej opieki na schorzenia, na które chorowali i prawdopodobnie zemrą. Negatywni byli leczeni specjalistycznie. Ale ci ze zgonami, jeśli mieli pozytywny wynik, są u testujących zaliczani do śmierci covidowych. U nas odstąpiono od tego i… hospitalizowanych pacjentów covidowych ubyło skokowo, to samo ze zgonami covidowymi, których co drugi dzień mamy zero. Zmarłych pacjentów nie bada się, czy mieli COVID, a jak się ich nie badało na bramce, to nie można było zaznaczyć, że na niego umarli. Tak to testy robią różnicę – tam po kilkaset tysięcy dziennie, u nas po kilkaset i nie ma żadnej fali. A tam jest, co dowodzi od dawna lansowanej przeze mnie tezy, że fale są wywoływane falami testów, nie wirusa. Tertium non datur.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.