Wszak zamiast podnosić wysokość stawek głównych podatków, można, po pierwsze, niemal niezauważenie nie obniżyć – mimo obietnicy – ich do wcześniejszej wysokości; można też, po drugie, niemal bezkarnie, przynajmniej przez jakiś czas, windować najróżniejsze podateczki i parapodateczki. I to się właśnie dzieje. VAT w latach 2017 i 2018 jednak nie spadnie z 23 do 22 proc., a podateczki i parapodateczki rosną jak grzyby po deszczu. Latem zaczął się np. sezon podwyżek rachunków za energię elektryczną. Już doliczono do nich opłatę, która ma trafiać do producentów energii odnawialnej, a niedługo ma się pojawić kolejna, przeznaczona na inwestycje w sypiące się elektrownie konwencjonalne.
W ten sposób co roku zrzucać się będziemy na dodatkowe 2 mld zł (a i to zapewne nie koniec energetycznych parapodatków, bo w planach jest następna opłata, tzw. mocowa, z której pieniądze mają iść na wsparcie bloków na węgiel kamienny.) O kolejne 2–3 mld zł rocznie wzrosną również nasze wydatki wskutek zmian w wysokości podatku od wody. Producenci napojów alarmują, że opłata podskoczyła aż 80-krotnie, co nie może się nie odbić na cenie napojów. Z kolei szykowana ostateczna likwidacja OFE i w rezultacie uniemożliwienie nam dalszego odprowadzania już naprawdę niewielkiej części naszych składek emerytalnych (wskutek skoku rządu Platformy i PSL na OFE) do otwartych funduszy, i zmuszenie nas, by trafiały one w całości do ZUS, sprawi, że budżet państwa wzbogaci się (a my zbiedniejemy) o kolejne 3 mld zł rocznie.
No i na deser. Każdy z nas – każdy, kto jest klientem banku (a kto nim nie jest?) – już zaczął się składać na podatek bankowy (5 mld zł rocznie). A ci, którzy robią zakupy (a ktoś nie robi?), niedługo znów zaczną się zrzucać na zreformowany podatek od handlu (2 mld zł rocznie). I chociaż to dalece nie wszystkie podwyżki podatków i parapodatków, których już padliśmy ofiarą, to gdyby tylko je zsumować i tak wychodzi aż 15 mld zł rocznie, co w przeliczeniu na obywatela Polski, bez względu na jego wiek, daje co roku ok. 400 zł. Czyli całkiem okrągłą sumkę. I tak grosz do grosza, czyli miliard złotych do miliarda złotych, płacący te rachunki stają się ubożsi. A beneficjenci zmian (i korzystający z ich głosów politycy) – owszem – bogatsi. A to przecież, jak słychać, i tak ledwie przedsmak czekającej nas „wielkiej reformy podatków”, w której mogą zostać – i zapewne zostaną – ukryte takie podwyżki podatków, o jakich się filozofom nie śniło.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.