Składniki: temat gejowski wymieszany z katolickim, obraz zacofanej Polski z obowiązkowym napisem: „Jude raus” na murze, piękno przyrody i świetne zdjęcia. Nasze postkolonialne wzorowe i wzorcowe wykorzystanie europejskich dotacji. Przecież wszystko się zgadza. Ludek tubylców dostaje obraz, który wzniecić winien debatę na temat tolerancji, prawa do miłości i anachronizmu Kościoła.
Z plakatów porozwieszanych w mieście patrzy na nas twarz Andrzeja Chyry w stroju liturgicznym, budująca wśród wiernych Kościoła właściwe skojarzenia. Ksiądz to udręczona seksualność, najczęściej homoseksualność. Krzyczą reklamowe hasła: „przełamujący tabu”, „wstrząsający”.
Redaktor Tomasz Lis robi z filmu okładkę „Newsweeka” – tygodnika edukującego ciemnych Słowian, a do telewizyjnego studia zwabia – po rozbrajającym w swej ignorancji aktorze Chyrze – dwóch dominikanów: ojców Dostatniego i Gużyńskiego. Pięknie prezentują się w białych habitach, cóż, że jeden z nich filmu nie oglądał, ale za to drugi, choć się zastrzega, że się nie zna, widział go i chce mówić. Obaj tak głodni medialnych popisów nie za bardzo chcą zdawać sobie sprawę, w czyim spektaklu i na czyich warunkach występują.
Lis wciska swoją opowieść o tym, że oto mamy do czynienia z filmem o dobrym księdzu, który jest gejem. Tylko na czym niby polega owa dobroć księdza? Odsłońmy lekko historię naszego bohatera – to ksiądz zajmujący się trudną młodzieżą, który ma tylko taki feler, że musi jedną z powierzonych sobie albo plączących się gdzieś obok owieczek uwieść i „wydupcyć”. Poza tym – fantastyczny z niego wychowawca.
Cóż, w poprzedniej placówce delikatnie molestowany (bo ksiądz jest delikatny) ministrant mu się powiesił, a i w tej nowej wisielec się zdarzy, ale poza tym – dobry kapłan. Z filmu widać, że wrażliwy – ma flagę wolnego Tybetu nad łóżkiem, czule zerka na otaczający świat, a gdy śpi, wygląda prawie tak jak martwy Pan Jezus z obrazu Mantegny. No i biega. Biega Chyra po leśnych duktach filmowany przez pierwszego męża Małgośki Szumowskiej Macieja Englerta i marzy o tym, by posiąść ciało drugiego z kolei męża reżyserki – Mateusza Kościukiewicza. „Bieganie jest modlitwą” – powie jednemu z chłopaków udręczonych przez homoseksualnych oprawców i na rozterki moralne zaleci jogging.
Tak więc rzeczywiście świetny ksiądz, bardzo dobry, tylko gej.
Dwóch braciszków w telewizyjnym studiu debatuje nad tym niemądrym filmem i tylko śmiechu z offu brakuje. Oto bowiem, gdy Lis mówiąc o celibacie, pyta, czy wymaga on heroizmu, o. Tomasz Dostatni rzuca, że przecież każda aktywność wymaga heroizmu i to, co pan redaktor robi, wymaga heroizmu... No, to tu proponowałbym jednak i śmiech, i oklaski z offu, bo to jednak supermoment, może jeszcze pohukiwanie dodać.
Drodzy postępowi dominikanie, zrozumcie proszę, miejcie trochę empatii dla nas, ludzi świeckich. My naprawdę idąc do naszych duszpasterzy, chcemy mieć pewność, że kapłan nie będzie się ślinił na nasz widok czy widok naszej żony lub naszych dzieci.
I owszem, redaktorowi Lisowi, aktorowi Chyrze czy innym osobom niemającym nic wspólnego z Kościołem może braknąć współodczuwania, by odpowiednio zinterpretować film chwalącej się swą ignorancją Szumowskiej, ale przecież powinniście dostrzec, jak propaganda gejowska zmieszana z pseudoduchowymi wybroczynami o księdzu powoduje moralny fałsz.
Gdyby przyszło wam analizować opowieść o świeckim wychowawcy, który deprawuje swoje młode podopieczne, zapałalibyście słusznym gniewem. A tu? Zdrowy rozsądek i rozeznanie moralne odsyłacie gdzieś w niebyt, bo dostajecie księdza z magnetycznym spojrzeniem i piękne zdjęcia, i muzyczkę jak trzeba? Czy mgła homoseksualizmu, dzięki gejowskiej propagandzie, naprawdę musi zawieszać tradycyjną moralność, bo można byłoby kogoś urazić? Nie chcecie dostrzec całości, gadacie bzdury i dzielicie włos na czworo, kupując opowieść Szumowskiej o udręczonym uczuciu i zranionej wrażliwości.
Drodzy braciszkowie, grajcie w swoje gry, ale chciałbym zadeklarować, że wolałbym, aby moje dzieci nie dostawały jako pokuty biegów terenowych, tylko bardziej sensowne wskazania duchowe. Drodzy krytycy filmowi cmokający na nieudolny film Szumowskiej, postawcie swoje dzieci na miejscu tych krzywdzonych ministrantów i uwodzonych młodzieńców, nim napiszecie o wrażliwości i prawie do szczęścia. Ja wiem – mając dobrego operatora, przy dobrej ścieżce dźwiękowej, zwalniając obraz i operując łagodnym światłem, da się opowiedzieć nawet o wzniosłym uczuciu do kozy, ale zachowujmy się poważnie. Szumowska, osoba kompletnie spoza Kościoła, rzuca wiązkę nowomodnych tematów, a wy się dajecie na to nabrać? Kochani, naprawdę chodzi o nasze duchowe bezpieczeństwo. (...)
Chwalona przez aktorów i krytyków wieloznaczność filmu jest raczej wyrazem dezorientacji moralnej Szumowskiej. Podbijając czułymi zdjęciami i muzyką sympatię do Chyry oraz jego dewiacji, pokazując z niewątpliwą miłością sceny zauroczenia – podchody w polu kukurydzy, gdy partnerzy naśladują głosy tokujących ptaków, czy stylizowany na biblijny obraz epizod w jeziorze, gdy Chyra pod pretekstem nauki pływania może wreszcie „dutknąć” sobie pięknego Mateusza Kościukiewicza i podtrzymywać jego ciało, gdy ten leży na wodzie z wyraźnie wzdętymi slipami – na pewno zyskuje sympatię gejowskiej publiki. Jednocześnie przecież umieszcza scenę z biskupem, scenę, która znaczy dokładnie nie wiadomo co. Jak powinien zareagować biskup dowiedziawszy się o postępkach księdza? Zostawić kochanków w spokoju? Pobłogosławić tej „miłości”? Cholera wie. Indyferentna Szumowska też nie wie. I proszę nie mówić, że wybór pozostawia widzowi, skoro poprzez sposób prowadzenia narracji, oprawę muzyczną, montaż nadaje pozytywne znaczenie homoseksualnemu uwiedzeniu.
No i końcówka. Pokazująca Kościół oraz seminaria duchowne jako schronisko dla uwiedzionych i na wieki, jak rozumiem, zauroczonych homoseksualnym pomysłem na robienie sobie dobrze. Wszystko właśnie takie od Sasa do Lasa... Jednak taka chyba jest recepta Szumowskiej na europejskie kino: ja rzucam wiązkę dobrze sprzedających się tematów, a pismaki już z tego zrobią wydarzenie, jurorzy zaś znający reguły nowomodnej gry – nagrodzą. Tak trzymać! Tak się wykonywa postkolonialne pląsy w XXI w.