(...) 15 marca 1848 r. na Węgrzech wybuchła Wiosna Ludów, w czasie której Węgrzy toczyli heroiczne boje z cesarstwem austriackim, a później także rosyjskim. Uwzględniając dyspro porcję sił, powstanie trwało niewiarygodnie długo, w sumie ponad półtora roku. Na czele honwedów („obrońców ojczyzny”) stanęły doświadczone wojenne wygi, polscy oficerowie z powstania listopadowego, służący nierzadko wcześniej jeszcze pod Napoleonem, tacy jak generałowie Bem, Wysocki czy Dembiński. Na Węgrzech uczą o tym dzieci już w przedszkolach, ale – jak należy się domyślać – przemówienie Orbána dotyczyło innych spraw, bardzo związanych z teraźniejszością.
Na Węgrzech każda z liczących się partii postanowiła wykorzystać święto narodowe do mobilizacji swoich zwolenników. Tych ostatnich Orbán nie rozczarował także tym razem. Zanim jeszcze w ogóle otworzył usta, zebrał burzę oklasków w momencie, kiedy się okazało, że przemówienia nie będzie wygłaszać z podium, tak jak robili to wszyscy jego przedmówcy, ale z podestu zainstalowanego w środku zgromadzenia, znacznie skracając w ten sposób zwyczajowy dystans.
Orbán po raz kolejny potwierdził, że jest najlepszym w Europie mówcą politycznym od czasów Tony’ego Blaira, zasypując zgromadzonych słowami wiary, nadziei i typowym dla niego czarnym humorem. – Macie dość wojny na górze? – pytał. – Nieustannych sporów polityków? Széchenyi i Kossuth [przywódcy Wiosny Ludów – przyp. M.S.] tak się nienawidzili, że jeden z nich nawet poprosił, by – że kiedy będą go już wieszać – mógł wisieć plecami do drugiego... Były to jednak olbrzymy, które złotymi zgłoskami zapisały się w naszej historii. Nie bójmy się odważnych czynów i ludzi! Pamiętajmy, niewykorzystane szanse się mszczą. Już nazajutrz przeistaczają się w osiągalne marzenia mówił Orban. (...)