Szkoci uniknęli nieszczęścia, które chcieli im zgotować zwolennicy niepodległości: konieczności zarządzania własnym państwem, które było do tego zupełnie nieprzygotowane. W ostatnich tygodniach kampanii sondaże wskazywały na remis. W pewnym momencie wydawało się nawet, że „obóz niepodległościowy” zdobywa przewagę. Jednak w ostatniej chwili Szkoci poszli po rozum do głowy i w czwartek zdecydowali, że pozostaną częścią Wielkiej Brytanii.
Przywódca szkockich nacjonalistów Alex Salmond obiecywał rodakom złote góry, mleko i miód. Roztaczał wizję państwa dobrobytu, suwerennego minimocarstwa, zarabiającego krocie na wydobyciu i eksporcie ropy naftowej. Przekonywał, że Szkocja zostanie szybko przyjęta z powrotem do UE i NATO.
Mówiąc krótko zamierzał ciastko i nadal je mieć. Chciał wyrzucić brytyjskie okręty podwodne z pociskami nuklearnymi z bazy Faslane, ale oczekiwał ochronnego parasola ze strony sojuszu. Marzyło niepodległości, a jednocześnie przyrzekał Szkotom, że za chwilę znów staną się członkami UE, czyli będą musieli ponownie... zrzec się sporej części władzy na rzecz Brukseli. Najbardziej kuriozalna była jednak propozycja, by wolna Szkocja nadal używała funta szterlinga. Oznaczałoby to, że polityką finansową Edynburga sterowałby Bank Anglii. I to Bank Anglii musiałby ratować sąsiada z Północy, gdyby ten wpadł w przyszłości w gospodarcze tarapaty. To mniej więcej taka sama niepodległość jak „niezależność” 18-latka, który może już się napić piwa, ale żeby je kupić, musi poprosić o kieszonkowe rodziców.
Premier Wielkiej Brytanii David Cameron odetchnął z ulgą. Królowa Elżbieta II także. Wiosną przyszłego roku urodzi się kolejny królewski potomek. Nad zamkiem w Balmoral wciąż będzie powiewać Union Jack. A trawniki w Glasgow będą tak samo zielone jak trawniki w Oksfordzie. Nic się nie zmieni. Bo w Albionie, na szczęście, rzadko coś się zmienia.