Od jakiegoś czasu martwimy się, że nasi sojusznicy z NATO nie będą się kwapili do obrony krajów Europy Środkowo-Wschodniej, także Polski, przed ewentualną agresją ze strony Rosji.
Owszem, z Berlina czy Paryża dobiegały do nas w ostatnich miesiącach solenne zapewnienia, że zobowiązania wynikające z traktatu waszyngtońskiego są nienaruszalne i nikt nie ma zamiaru się od nich uchylać. Jednak podskórnie wyczuwaliśmy, że w razie konfliktu zbrojnego rządy przynajmniej kilku krajów NATO będą robiły wszystko... żeby nie zrobić nic.
Dwa tygodnie temu jeden z ważnych polityków SPD rozmawiał na zamkniętym spotkaniu z grupą polskich ekspertów ds. zagranicznych. Zadawano mu między innymi pytania o ewentualne wsparcie militarne Niemiec dla Ukrainy. Odparł, że każda debata tego typu budzi nad Renem bardzo negatywne emocje, bo niemieckie społeczeństwo należy do najbardziej pacyfistycznych w Europie. I przypomniał, jak trudnym wyzwaniem dla koalicyjnego rządu CDU/CSU-SPD było przekonanie opinii publicznej do konieczności dozbrojenia Kurdów walczących z Państwem Islamskim.
Jednak już w następnym zdaniu gospodarz spotkania, bez najmniejszego drgnięcia powieki, zapewniał, że w przypadku ataku na Polskę „cała niemiecka elita polityczna” i „zdecydowana większość społeczeństwa” staną murem za sojusznikami i że Bundeswehra natychmiast przybędzie nam z pomocą.
Abstrahując już od fatalnego stanu niemieckiej armii, o którym coraz częściej donoszą media, intrygujące jest przekonanie polityka SPD, że legendarny pacyfizm Niemców zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko Rosja wyśle swoje „zielone ludziki” nie na Ukrainę, ale do Estonii. To albo oznaka skrajnej naiwności, albo wręcz przeciwnie: wyraz wiary w to, że Polacy „łykną” każdą deklarację i obietnicę niezależnie od tego, jak bardzo byłaby ona odległa od rzeczywistości.
Stawiam na to drugie.