Dziś o dwóch historiach, które łączy tylko jedno: wydarzyły się w tym samym kraju.
Historia pierwsza: organizatorzy słynnego festiwalu w brytyjskim Glastonbury (z grubsza: odpowiednik Przystanku Woodstock) zakazali sprzedaży... indiańskich pióropuszy. Uznano, że fani muzyki rockowej, paradujący z nakryciem głowy rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej – z sympatii do Czejenów, dla dobrego samopoczucia czy dla jaj – kpią z „mniejszości etnicznej”, ocierając się tym samym o rasizm.
A w Glastonbury pióropusze stały się akurat ostatnio dość popularne.
Organizatorzy odpowiedzieli na petycję internautów, którzy na stronie www.change.org podpisywali apel o wprowadzenie zakazu. Dokładnie 65 internautów. Słownie: sześćdziesięciu pięciu. Dla porównania: w festiwalu co roku uczestniczy średnio 150 tys. ludzi. Nie wiem, co sobie wstrzykują w żyły ludzie zarządzający tą imprezą, ale musi to być bardzo dobry towar.
Historia druga: Benedict Cumberbatch, aktor popularny, a nawet zdolny (w Polsce znany głównie z serialu o Sherlocku Holmesie), wyznał w jednym z wywiadów, że za młodu „eksperymentował seksualnie z penisami”. I stanowczo zadeklarował, że będzie z całych sił zwalczał wszystkich „antygejowskich ekstremistów”. I że jest przerażony faktem, iż „ekstremiści na Bliskim Wschodzie” obcinają głowy gejom. I że „każdy religijny fundamentalizm jest zły”. Mówiąc krótko: duży talent, mały móżdżek.
Żyjemy więc w czasach, w których noszenie indiańskiego pióropusza jest wyrazem rasizmu, a opowiadanie o swoich młodzieńczych, seksualnych fantazjach jest cool.
Obie historie łączy wspólny mianownik: pokazują, że epidemia eboli nie jest największym zagrożeniem dla Zachodu. Dużo bardziej niepokojąca jest epidemia kretynizmu.