Najnowsza książka Pawła Lisickiego "Krew na naszych rękach?" przed kilkoma dniami trafiła do księgarń. Redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy" próbuje w niej odpowiedzieć na pytanie, jak to się dzieje, że sakralizacja Holokaustu zaciera pamięć o niezliczonych polskich ofiarach II Wojny Światowej.
Polacy nie mają prawa do własnych ofiar?
Do swojej najnowszej publikacji, a także istoty prowadzenia polityki historycznej Paweł Lisicki odniósł się na antenie Polskiego Radia 24. Redaktor naczelny "Do Rzeczy" podkreślił, że jego książka jest swego rodzaju obroną Polaków, którzy dziś muszą odpierać zupełne niesłuszne ataki i zarzuty. Wskazuje, że podstawowym zarzutem, z którym niemal każdy musi się zmierzyć jest oskarżenie Polaków o współsprawstwo, a zdarza się, że i sprawstwo, Holokaustu. - Ten tytułowy zarzut „Krew na naszych rękach?” odnosi się właśnie do tych, którzy go stawiają twierdząc, że nawet jeśli Polacy sami nie zorganizowali Holocaustu, to chętnie korzystali z jego skutków, chętnie w nim uczestniczyli i byli pomagierami Niemców - tłumaczył Lisicki.
Publicysta stwierdził, że działania wymierzone w Polaków są efektem polityki historycznej zarówno Niemców, jak i Żydów. Przywołał tu reakcję autorów związanych z żydowskim instytutem Yad Vashem na nową ustawę zwalczającą używanie określenia „polskie obozy śmierci”, którzy uznali, że jest to czyn bliski zanegowaniu Holokaustu. - Jest to coś, z czym staram się polemizować i co staram się krytykować. Bo jeśli iść za ciosem i tak rozumieć tego typu zarzuty, to okazałoby się, że Polacy nie mają prawa do własnych ofiar, że nie mamy prawa obrony własnego dobrego imienia, bo każda próba tej obrony staje się atakiem czy krytyką środowisk żydowskich - wskazywał. Jak dodał, nie chce podważać skali cierpienia Żydów, jednak nie może być tak, że cierpienia innych narodów stają się tylko przypisem do cierpienia żydowskiego. - Mamy powiedzieć, że nasze ofiary były gorsze? Mniej istotne? - pytał.
Rozmywanie odpowiedzialności za II Wojnę Światową
Lisicki wskazywał, że Niemcy już od lat 50 prowadziły politykę historyczną, która miała rozmyć ich odpowiedzialność za II Wojnę Światową. Jak tłumaczył, już wtedy zaczęli przedstawiać historię w ten sposób, aby wina Niemców była ograniczona i osłabiona, żeby całą winę przerzucić na nazistów. - Czyli, żeby Niemców pokazywać raczej jako naród ofiar niż sprawców. To był ten element niemieckiej polityki, gdzie rząd i instytucje publiczne (…) rozdzielały to, co robili naziści od tego, co robili Niemcy. Ale to nie wszystko. Były też takie działania, które miały na celu zdejmowanie części odpowiedzialności i przerzucanie jej na inne, podbite przez nich narody, żeby pokazać, że jeśli nawet dochodziło do zbrodni, miał miejsce holokaust, to oczywiście Niemcy go przygotowali, ale inne narody jakby tylko na to czekały i chętnie w nim uczestniczyły. Krótko mówiąc, chodziło o to, aby odpowiedzialność i winę rozbić i podzielić się nią. Chodziło o to, aby niemiecka przeszłość nie budziła już takiego oporu, jak to było po wojnie oraz żeby wyprodukować wizerunek nowych Niemiec, które by z tamtymi niewiele miały wspólnego - tłumaczył.
"Polityka historyczna musi opierać się na prawdzie"
Redaktor naczelny "Do Rzeczy" tłumaczył również, jaki jest cel polityki historycznej oraz czym różni się od debaty publicznej na temat historii. - Błąd który się często pojawia to utożsamianie polityki historycznej z propagandą lub pewną formą ideologii. (...) podstawowym elementem polityki historycznej musi być prawda. To nie jest polityka, która by konstruowała czy tworzyła jakiś fikcyjny świat albo powieści nieistniejące. Natomiast w oczywisty sposób, odnosząc się do prawdy, można pewne rzeczy uwypuklać, na niektóre rzeczy wskazywać, pewne rzeczy podkreślać, wskazywać na wzorce i istotne punkty odniesienia. Dla mnie więc, polityka historyczna, która odnosząc się do rzeczywistości, tego co się faktycznie wydarzyło, realizuje pewien ważny państwowy interes - mówił Lisicki.
Pytany o to, co jeśli w opinii społecznej funkcjonują pewne niedomówienia co do historii, Lisicki podkreślił, że w jego ocenie polityka historyczna nie jest kwestią opinii publicznej. – Mówimy tu o działalności władz, bo tam gdzie jest polityka, tam mamy do czynienia ze swego rodzaju działalnością publiczną, a więc z tym, jak instytucje państwowe chcą przedstawiać historię swojego państwa i narodu. Jest to więc swego rodzaju działalność oficjalna. Dlatego tak ważne jest, aby rozróżniać to, co jest częścią polityki historycznej, czyli działalnością władz, od np. swobodnej debaty historyków, czy publicystów, którzy oczywiście mogą się z daną polityką zgadzać albo nie zgadzać. To jest już ich prywatna sprawa - tłumaczył.
Pedagogika wstydu
Lisicki ocenił również politykę historyczną prowadzoną po 1989 roku. W jego ocenie było to coś, co należy nazwać pedagogiką wstydu. - To było takie przeświadczenie, że (...) jeśli będziemy przedstawiali swoją historię chwalebnie, podkreślali jej wielkość i znaczenie, to zaraz gdzieś pojawi się nacjonalizm, ksenofobia, różne bardzo złe typy zachowań, których chcemy uniknąć. Jak sobie z tym poradzić? No oczywiście należy wytworzyć poczucie wstydu za tę przeszłość, mówić o rzeczach niewłaściwych. Te oczywiście też miały miejsce, tylko oczywiście jest to (…) kwestia proporcji. Bo w sposób oczywisty w każdym narodzie pojawiali się ludzie, którzy robili rzeczy złe, popełniali morderstwa, postępowali w sposób podły i niegodziwy. Pytania dotyczą tego, jaka była oficjalna polityka państwa w czasie II Wojny Światowej, jak zachował się polski naród jako podmiot historii, a nie jak zachowali się poszczególni ludzie, bo jak mówię wszędzie znajdą się jakieś czarne owce. (…) Jeśli tak na to popatrzymy, to ta pedagogika wstydu była czymś absolutnie niewłaściwym i niegodnym i nieodpowiadającym rzeczywistości - ocenił.
amp, Polskie Radio 24