Kiedy w listopadzie 2016 r. mieszkańcy Kalifornii głosowali w referendum na temat legalizacji marihuany, lewicowi aktywiści i politycy przekonywali, że ten krok będzie zbawienny dla całego stanu. Poza tym, że amatorzy jointów wreszcie nie będą się musieli obawiać konsekwencji prawnych, narkoprzestępczość znacząco spadnie, czarny rynek wyparuje, młodzież będzie miała bardzo utrudniony dostęp do tego narkotyku, a miliardy dolarów, które stan zyska dzięki opodatkowaniu tego nowego, legalnego sektora, będzie można przeznaczyć m.in. na walkę z twardymi narkotykami i opanowywanie kryzysu opioidowego – te argumenty zdominowały przekaz entuzjastów legalizacji. Do tego dochodziły sprawy gospodarcze – nowa branża miała co roku tworzyć tysiące legalnych i dobrze płatnych miejsc pracy. Przykład Kalifornii, najludniejszego amerykańskiego stanu, miał pociągnąć za sobą resztę kraju. Pod względem gospodarczym marihuana miała dać Kalifornii więcej niż tamtejsza – potężna – branża winiarska. Między innymi pod wpływem tych argumentów 57 proc. wyborców zagłosowało za wolnym dostępem do jointów (jeszcze w 2010 r. 54 proc. Kalifornijczyków głosowało w referendum przeciw legalizacji). Tym sposobem od stycznia 2018 r. marihuana może być legalnie sprzedawana w tym stanie
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.