Mieszanie w słowach, mieszanie w głowach

Mieszanie w słowach, mieszanie w głowach

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło:Pixabay / Domena Publiczna
20 czerwca, dzień 109. Wpis nr 98 | Coraz częściej przychodzi mi wracać do zwrotu „jak już pisałem”, bo wiele z rzeczy, które się nam publicznie zdarzają już kiedyś próbowałem przeanalizować. A więc „jak już kiedyś pisałem” wrócił temat praw środowisk LGBT i to w sposób dość nieoczekiwany. To znaczy on zawsze między nami był, o co środowisko dbało, ale dziś wyjątkowo powróciło do niego środowisko mu przeciwne.

Ja znam wiele osób o różnych orientacjach płciowych, mniej tych „zaangażowanych” działaczy LGBT. Ale zauważyłem, że ci pierwsi nie lubią tych drugich. Uważają, że ich preferencje seksualne to ich prywatna, intymna sprawa, a ci, którzy robią z tego politykę de facto bardziej szkodzą, niż pomagają. Obie grupy różni (ostatnio modny temat) właśnie zideologizowanie sprawy, wprowadzenie jakiegoś zespołu idei, ruchu, próby opisania i uregulowania świata ze względu na jeden, dominujący doktrynalnie aspekt. A jak to z ideologiami – trzeba czasem nagiąć fakty, a najczęściej znaczenia.

Interesujący jest modny ostatnio mechanizm dekonstrukcji pojęć i nadawania im nowych, a właściwie progresywnych znaczeń. W dyskursie publicznym proceder ten realizuje się poprzez celowe powielanie błędów wnioskowania opartych na sylogizmach, które polegają na tym, że jeżeli A równa się B, zaś B równa się C, to znaczy, że A=C. Jeśli w zamieszaniu publicznego dyskursu nie jest się uważnym, to można się znaleźć w sytuacji nieoczekiwanej wobec zmutowania się ciągu takiego sylogizmu, z którego będzie wynikało, że A=C, choć będzie to nieprawda. Przyjrzałem się temu na przykładzie ostatniej dyskusji o związkach partnerskich, małżeństwach jednopłciowych i prawie do adopcji dzieci przez takie związki.

Mamy tu do czynienia z opisanym wyżej mechanizmem zafałszowanego sylogizmu: związki partnerskie – małżeństwo – rodzina. Podczas gdy związek partnerski jest częściowo sformalizowanym związkiem dwójki ludzi, małżeństwo, z samej swojej definicji jest związkiem w pełni sformalizowanym. Trudno więc zrównać oba, bo właśnie stopniem sformalizowania się różnią. Zrównanie związków partnerskich z małżeństwem wydawałoby się nic nieznaczącym zabiegiem semantycznym. Niech mają, a co… Ale wydaje się, że środowiska homoseksualne walczą tak zażarcie o uznanie ich związków za małżeństwo nie z powodów lingwistycznych. Można by przecież inaczej załatwić swoje prawa w domaganiu się konkretnych regulacji prawnych, czy to dotyczących dziedziczenia, czy odwiedzin w szpitalu. Środowiska te walczą jednak o całą pulę, pragną się „dopisać” do istniejących praw małżeństwa osób heteroseksualnych, czyli aspirują do uczestnictwa w instytucji, którą w samej rzeczy pogardzają i uznają za źródło przemocy. Dlaczego więc to robią? To wyjdzie nam dalej.

Dotychczasowe sformalizowanie postaci małżeństwa heteroseksualnego ma na celu stworzenie stabilnych i zdefiniowanych co do ochrony ze strony państwa ram dla pojawienia się rodziny, czyli dzieci. Państwo ze swoim prawodawstwem, systemem ochrony i zachęt widzi bowiem w małżeństwie potencjał rodziny, z jej możliwościami prokreacyjnymi. Związki nieformalne, nawet heteroseksualne, nie stanowią dla systemu takiej gwarancji, gdyż ich nieformalność nie rodzi identyfikowalnych dla państwa zobowiązań partnerów, które można byłoby trwale i skutecznie egzekwować lub wspierać. Tym się różni pojęcie małżeństwa od praw związków nieformalnych, a już szczególnie w sytuacji, gdy, biologicznie rzecz biorąc, nieformalne związki jednopłciowe nie dają powodów do ochrony ze strony państwa z przyczyny ich zerowego potencjału prokreacyjnego. Państwo nie dąży tu do jakiejkolwiek równości czy dyskryminacji, wspiera po prostu funkcjonowanie rodziny jako instytucji, w której tworzy się podstawowa dla funkcjonowania państwa tkanka społeczna. Czyni to w swoim żywotnym interesie. Nie może więc dyskryminować takimi regulacjami związków, w których taka tkanka nie ma szans na powstanie. Obywatele są traktowani równo, ale poziom ich relacji jest ze względu na swoją specyfikę wspierany przez państwo lub nie. Nasz „partnerski” – nie, z powodów jak wyżej.

Jeśli się więc zgodzimy się na małżeństwa jednopłciowe (nie związki partnerskie), konsekwencją tego będzie ZAWSZE krok następny – zezwolenie na adopcję dzieci i nadanie małżeństwom jednopłciowym statusu przynależnego rodzinie. Małżeństwa jednopłciowe zyskują bowiem wtedy taki sam status, jak bezpłodne małżeństwa heteroseksualne z zagwarantowanym przecież prawem do adopcji. Inne traktowanie byłoby dyskryminacją. Skołowany przeciwnik rodzin jednopłciowych z adaptowanymi dziećmi, który przegapił malutki moment przeskoku i zgodził się na zrównanie związku partnerskiego z małżeństwem, nagle staje zdumiony i bezradny wobec sfałszowanego ciągu argumentów kończących się konstatacją, że jednopłciowy związek partnerski to w rzeczywistości to samo, co bezpłodna rodzina z prawem do adopcji. Podmiana pojęć, której fakt przegapił w publicznym dyskursie nasz oponent, wybija mu z ręki jakiekolwiek argumenty za swoimi tezami.

Dlatego wśród Polaków, którzy w 56% są przeciwni małżeństwom jednopłciowym a w 76% adopcji przez nie dzieci jest te 20%, które nie rozumie, że ich zgoda na status małżeństwa dla jednopłciowego związku oznacza ich przywolenie na adopcję dzieci w takich związkach.

A sprawa ze związkami partnerskimi nie jest taka prosta. Po pierwsze same związki partnerskie: ja jestem za jakimś prawnym, jednorazowym uregulowaniem ich praw w zakresie takim jak dziedziczenie i informacja medyczna czy wspólne opodatkowanie. (To samo w sprawie dzieci transpłciowych, które – pełnoletnie – w przypadku zmiany płci MUSZĄ… pozwać do sądu swych rodziców za błędną deklarację ich płci w Urzędzie Stanu Cywilnego). Ale tu już – po drugie – mamy rozgraniczenie, przy którym trzeba uważać. W wielu przypadkach ludzie myślą, że „związki partnerskie” dotyczą tylko związków jednopłciowych, a przecież w wielu krajach oznacza to takie samo sformalizowanie związków również heteroseksualnych. I jak się wrzuci do jednego worka jednopłciowych i heteroseksualnych, to się nagle ukazuje, że państwo ma… zabronić adopcji partnerskim związkom heteroseksualnym. A to może być uznane za sprzeczne z zasadami równości i wspomnianymi wcześniej prawami związków heteroseksualnych do adopcji. I tu trzeba uważać, bo albo wypadałoby przeprowadzić osobne regulacje dla związków jednopłciowych i heteroseksualnych, albo zabronić adopcji wszystkim w związkach partnerskich. I dlatego wiceprezydent Warszawy walczy o stopniowe wprowadzanie „związków partnerskich”, by „oswoić” publikę z pojęciem, aż do doprowadzenia do prawa do adopcji. Przeciwnicy jej mają być właśnie „oswajani”, a może wmanipulowani w wyżej przedstawiony ciąg zafałszowanego rozumowania, które będzie powoli zacierało różnice pomiędzy związkami partnerskimi, małżeństwem i rodziną.

Każda lewica szukała jakiejś grupy do wydobycia z okowów starego, co przy okazji miało zburzyć cały gmach porządku świata. Dziś środowiska LGBT to po prostu „proletariat zastępczy”, którego z powodów rozwoju XXI-wiecznej cywilizacji zabrakło. I szuka się: a to uciśnionych kobiet, a to uciśnionych ras – teraz uciśnionych płci. Do dawnej pary – ras i klas dołączył trzeci składnik – gender. I dzisiejsi działacze LGBT mają tyle wspólnego z „braćmi i siostrami”, których bronią ile miał XIX-wieczny działacz robotniczy z „prawdziwym” robotnikiem. Przy tokarce raczej nie stał, za to znakomicie rozumiał problemy tokarza, nawet lepiej (ta okropna nieświadomość proletariatu) niż on sam. Mówił „w jego imieniu” i wyzwalał go, bez pytania o zgodę.

Lewica zawsze używała języka jako formy przemocy, zmieniania znaczeń, które wybijają argumenty w dyskusji, bo w końcu jak nie wiadomo co które pojęcie co znaczy, to nie można się niczemu przeciwstawić ani niczego zdefiniować. Na razie z tymi małżeństwami jednopłciowymi to jest tak jakby ktoś miał rower i domagał się tego, by nie tylko w języku, ale i w prawie drogowym nazywał się on samochodem, po to by mógł wreszcie wjechać na autostradę. A jak już się na nią wjedzie rowerem to dopiero te samochody będą przeszkadzać i tworzyć zagrożenie dla transportu. I nagle to będzie wina… kierowców. A wtedy zaadoptuje się od nich parę aut, tak by sobie zobaczyć jak to jest pojeździć tak trochę szybciej.

Każdy ma prawo domagać się jeżdżenia rowerem po autostradzie, ale powinien to zadeklarować wprost. Na razie towarzystwo się czai i chce to przeprowadzić niepostrzeżenie. Tak jak to poszło w wielu krajach – nagle wszyscy, a właściwie każdy z osobna, zobaczyli, że autostrady są równie dostępne dla wszystkich. Co przeczy idei autostrady. Ale liczy się przecież równość, choćbyśmy mieli zmienić czteropasmowe drogi w szutrowe rowerowe ścieżki. Czyli – tradycyjnie równamy w dół.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu "Dziennik zarazy".

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także