W 1998 r. po raz ostatni Jordan i jego koledzy z Chicago Bulls podnieśli w górę puchar za wygranie ligi NBA. Zostali „mistrzami świata”, jak mówią w USA na najlepszą drużynę w NBA, trzeci rok z rzędu i dostali na pamiątkę mistrzowskie pierścienie. Byli u szczytu popularności. Każdy, kto miał możliwość, chciał zobaczyć na żywo Jordana. Tak było już wiele miesięcy przed tym, zanim powiedział, że kończy swoją karierę (odchodzenie i wracanie Jordana do sportu to zresztą temat na oddzielny artykuł). W kolejkach po bilety stali celebryci – na filmie „The Last Dance”, emitowanym w serwisie Netflix, szczęśliwy wejściówkę w ręku ściska m.in. znany aktor Gary Sinise. Kto się zdołał dostać na trybuny, ten wiele lat później mógł opowiadać, że widział na żywo mecz Jordana, nawet jeśli siedział w jednym z ostatnich rzędów wielkiej hali. Sam wielki koszykarz nie był wtedy szczęśliwy. Wydawał się wypalony. W jednej z archiwalnych scen, nagranych 20 lat temu, opowiada, leżąc na sofie w luksusowym pokoju hotelowym, że chce odejść, że ma dość takiego życia i tego, że nie może się nigdzie ruszyć, bo wszędzie biegają za nim fotoreporterzy i tłumy kibiców.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.