Kiedyś miało paść jak wynaleziono telewizję, ale dało się to jakoś obejść, nawet zbić na tym kasę. Bo zamiast jednej premiery były dwie – ta kinowa i telewizyjne. Odpowiednio rozdzielone, by widz trochę zapomniał jak już był i oglądnął jeszcze raz, zaś nowy jeszcze pamiętał, że planował dany film obejrzeć.
Drugi cios, który miał wykończyć kino to była taśma VHS i wideoodtwarzacz. Wyglądało, że to już po herbacie. Przecież można było sobie nagrać film i puszczać w domu do woli. Po kiego łazić do kina i płacić? Kino się wybroniło dwiema rzeczami. Pierwszą była ścisła – ile się dało – kontrola reprodukcji taśm i ochrona przed piraceniem. Drugim – moim zdaniem decydującym czynnikiem – była… atmosfera. A więc do kin, żeby sobie z dziewczyną/rodziną (niepotrzebne skreślić) odbyć całą celebrę pójścia-wyjścia, popopkornienia i nieprzerwanego przez domowe okoliczności obejrzenia filmu. Poszło dobrze, aż tak, że widzowie nawet już znosili kilkudziesięciominutowe seanse reklam przed projekcją właściwą.
Teraz przyszły złe czasy na kina. Uderzające właśnie w dotychczasowy rdzeń jego atrakcyjności. Całą tę celebrę. Najpierw była kwarantanna, a więc ludzie się… przyzwyczaili do swego domowego kina pt. te wszystkie Netflixy i inne. A więc wróciło, że w domu nawet można, repertuar lepszy o firmowe seriale, których ani w kinach nie puszczają, ani tyle w nim na serialu nie wytrzymasz. Taniej.
A jak kina otworzyli to z jakimiś dziwnymi obostrzeniami, a jak się okazało, że można już w zasadzie połowę sali wypełnić, to… ludzie nie przyszli. Jedni się boją, inni się przerzucili na Netflixy. Zrobiło się sprzężenie negatywne zwrotne. Jako że kryzys w kinach – wytwórnie wstrzymały produkcje, bojąc się ryzyka, zwłaszcza kolejnych „fal”. Co daje w kinach mniejszy i słabszy wybór, a więc ludzie do kina mniej chodzą, a jak mniej chodzą, to producenci… I tak w kółko. Ale w dół.
Przyszłoroczne Oskary to będzie wyzwanie. Nie dość, że mało będzie odważnych na nowe produkcje, to system Hollywood narzucił sobie poprawnopolityczne kryteria doboru filmów do oceny, na tyle sztywne, że można się spodziewać wyłącznie tęczowych produkcyjniaków.
W Polsce podobnie. Film „Hejter”, kolejna wersja „Sali samobójców” zdążył jeszcze ostatnim rzutem na taśmę zapremierować przed kowidowym lockdownem. Ale tylko kilka dni. A więc w czasie kwarantanny producenci podjęli decyzję o onlineowej dystrybucji tego filmu. I w sumie się udało, bo dzięki temu, że świat był wygłodniały premier, zaś internetowa dystrybucja ma nieograniczony zasięg film został międzynarodowo zauważony i doceniony. Może to jakieś wyjście dla polskiego kina z jego prowincjonalnej i lokalnej niszy?
Przesunięcie, kolejne, premiery najnowszego Bonda doprowadziło do zamknięcia przez Cineworld (w Polsce Cinema City) wszystkich 543 kin w USA, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Odroczenie jednej premiery i takie skutki. Widać, że ten biznes wisi na włosku. Nie wiadomo więc czy cała branża przetrwa. I filmowa i kinowa. Czyżby kolejna rzecz z przeszłości, którą bezpowrotnie zabierze lub co najmniej przenicuje kowid?
Z drugiej strony premierę pod tytułem „Nie czas umierać” ja bym odsuwał bez końca. Zwłaszcza w czasach pandemii.
Jerzy Karwelis
Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.