N a początek trzy z wielu obrazków przechodzącej przez nasze uczelnie (czy szerzej – środowisko naukowe) wojny kulturowej. W 2019 r. władze Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, zaalarmowane przez politycznie „uświadomionych” studentów wszczęły postępowanie dyscyplinarne wobec profesora tej uczelni – dr hab. Ewy Budzyńskiej. Została ona oskarżona o szerzenie „ideologii anti-choice, poglądów homofobicznych, antysemityzmu, dyskryminacji wyznaniowej, informacji niezgodnych ze współczesną wiedzą naukową oraz promowanie poglądów radykalnie katolickich”. W ten sposób określono przypominaną na zajęciach przez prof. Budzyńską definicję rodziny jako trwałego związku kobiety i mężczyzny otwartego na prokreację, informowanie, że zgodnie ze stanem najnowszej wiedzy medycznej i biologicznej „płód” w fazie prenatalnej jest istotą ludzką i w związku z tym tzw. aborcja jest uśmierceniem człowieka. „Radykalnie katolickie” okazało się przypominanie danych naukowych odnoszących się do lepszych możliwości rozwojowych dzieci wychowywanych w domu, a nie w żłobkach.
Rzecznik dyscyplinarny UŚ (prof. W. Popiołek) przychylił się jednak do argumentacji delatorów i wszczął postępowanie, oskarżając dr hab. Budzyńską o „formułowanie wypowiedzi woparciu owłasny, narzucany studentom światopogląd o charakterze wartościującym, stanowiących przejaw braku tolerancji wobec grup społecznych i ludzi o odmiennym światopoglądzie, nacechowanych wobec nich co najmniej niechęcią, w szczególności wypowiedzi homofobicznych, wyrażających dyskryminację wyznaniową, krytycznych wobec wyborów życiowych kobiet, dotyczących m.in. przerywania ciąży”.
Profesor Budzyńska była w tej komfortowej sytuacji, że gdy zaczynała się jej „sprawa”, osiągnęła już wiek emerytalny i w związku z rozpoczętą nagonką odeszła z pracy na uczelni. Jednak jej „sprawa” została potraktowana przez promotorów tolerancji i postępu jako ostrzeżenie dla innych, którzy pracując na uniwersytecie, ośmieliliby się mieć własny światopogląd. W marcu 2021 r. orzeczono wobec niepracującej już na UŚ socjolog dyscyplinarną karę nagany.
W 2020 r. Wojciech Murdzek, który objął tekę ministra nauki i szkolnictwa wyższego po odejściu z rządu Jarosława Gowina, zaanonsował rektorom wszystkich wyższych uczelni w Polsce objęcie przez siebie urzędu specjalnym listem, który był opatrzony mottem wziętym z prologu do encykliki „Fides et ratio” (1998) św. Jana Pawła II. Przypomnienie w ten sposób, że „wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy”, spotkało się z falą hejtu w Internecie. Intencję „zamiany uczelni na salki katechetyczne” zarzucali nowemu ministrowi również akademicy. Szczególnie gorliwi byli ci zaangażowani w działalność rozmaitych centrów „do walki z uprzedzeniami”. Z pewnością do grona tych ostatnich nie zaliczali antykatolickiej fobii.
Jeszcze jeden obrazek z 2020 r. Latem nakładem wydawnictwa Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk ukazała się książka „Gender – projekt nowego człowieka?”. Ta zbiorowa praca była plonem konferencji naukowej zorganizowanej w 2014 r. na Wydziale Historycznym UAM. Lokalna wersja „Gazety Wyborczej” i postępowa młodzież studiująca postanowiły nadrobić to niedopatrzenie (takie poglądy na uniwersytecie?!) sprzed lat. Hejt wylał się na autorów rzeczonej publikacji. Niektórzy z nich (np. prof. Jacek Kowalski) zetknęli się z rezultatami wzmożonej czujności studentów-delatorów, namawiających władze UAM „do wyciągnięcia konsekwencji” wobec uczonego. Recenzent wydawniczy książki (dr hab. Adam Czabański, socjolog zatrudniony na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu) również spotkał się z ostracyzmem „środowiska” na swojej uczelni, które grzecznie mu wytłumaczyło, aby „nie spieszył się” – mimo znaczącego dorobku naukowego, cytowań, wypromowanych doktorów etc. – z ubieganiem się o profesurę (na początek uczelnianą). Dostało się również PTPN, oskarżonemu o to, że wydając „taką” publikację, szarga ponad półtorawiekową tradycję tej zasłużonej dla polskiej kultury instytucji.
Kulturkampf, czyli co?
Nie wiadomo, czy autorzy poznańskiej „akcji protestu” przeciw opublikowanej w PTPN naukowej książki, zdawali sobie sprawę, że wchodzą w dobrze przechodzone (zwłaszcza nad Wartą) buty kulturkampferów. Oryginalny, bismarckowski Kulturkampf był wdrażany przez bezwzględną w swoim poszanowaniu dla „państwa prawa” administrację pruską. Jednak zaplecze intelektualne i polityczne w parlamentach (pruskim i niemieckim) dla Kulturkampfu zapewniali liberałowie, którzy od dziesięcioleci przyzwyczajali „oświeconą” opinię publiczną nad Renem, Sprewą i Pregołą, że katolicyzm oznacza zacofanie, zastój, organiczną niechęć do postępu. A więc walka z katolicyzmem jest działaniem promodernizacyjnym. Dzięki temu więcej będzie lokomotyw, dróg bitych i mniej epidemii (już w 1848 r. młody Rudolf Virchow – w przyszłości popularyzator słowa „kulturkampf” – stwierdził, że za epidemią cholery na pruskim Śląsku stoi katolicyzm mieszkańców tej prowincji).
Taki sposób myślenia szczególnie rozpowszechniony był wśród niemieckiego wykształconego mieszczaństwa (Bildungsbürgertum) i na uniwersyteckich katedrach, a więc wśród „osób wykształconych z dużych ośrodków miejskich”. Brzmi znajomo? W istocie bowiem siatka pojęciowa antykatolickich „wojen kulturowych” – także tych toczonych na uczelniach – niewiele dzisiaj odbiega od XIX- -wiecznego wzorca. W obu przypadkach mamy do czynienia z tą samą „antykatolicką paranoją” (M.B. Gross), z tym samym iście manichejskim ujęciem rzeczywistości: po jednej stronie postęp, modernizacja, edukacja, a po drugiej – zacofanie, zabobon, przesądy.
Różnica polega na tym, co kulturkampferzy rozumieli wtedy i co rozumieją dzisiaj, używając pojęcia „postęp” czy „modernizacja”. Z pewnością ani Virchowowi, ani Bismarckowi czy jego ministrowi ds. wyznań Adalbertowi Falkowi nie przyszłoby do głowy coś takiego jak ideologia LGBT czy operowanie pojęciami typu „płeć kulturowa”. Obecnie „mądrość etapu” już jest, jak wiadomo, zupełnie inna.
Dziedzictwo „transformacji”
Skąd się wzięli działający teraz na naszych uczelniach kulturkampferzy? Szukając odpowiedzi na to pytanie, trzeba cofnąć się do początków III Rzeczypospolitej. „Transformacja” oznaczała również brak rozliczeń w newralgicznych dla funkcjonowania każdego państwa sektorach, takich jak wymiar sprawiedliwości oraz szkolnictwo wyższe. To ostatnie jest miejscem kształcenia przyszłych elit, w tym także nauczycieli, którzy edukować będą przyszłych abiturientów, którzy w swoim czasie rozpoczną studia wyższe.
Podobnie jak w sądach wszystko miał załatwić upływający czas alias biologia. Nie przewidziano (albo widzieć nie chciano), że odchodzący z tego świata „starzy mistrzowie marksizmu-leninizmu” tajnie i jawnie współpracujący z komunistycznym reżimem, pozostawią po sobie uczniów, a właściwie „wasali” (zważywszy na feudalizm panujący w naszej nauce). Ci zaś swojego „seniora” nie będą przecież delegitymizować, bo w ten sposób sami postawiliby pod znakiem zapytania wartość własnej kariery naukowej, której poszczególne szczeble pokonywali z mniej lub bardziej „niewielką pomocą” swoich patronów.
Wielu z „seniorów” wchodziło w okres „transformacji” złamanych przystąpieniem przed 1989 r. do umowy „kariera/wyjazdy za legitymację partyjną”. Oportunizm stwarzał zaś nadzwyczaj podatny grunt dla relatywizmu. Jeśli ktoś zastanawia się, jak to się stało, że po czerwcu 1989 r. wielu dotychczasowych specjalistów od „podstaw marksizmuleninizmu” albo „ekonomii politycznej socjalizmu” z dnia na dzień stało się propagatorami zachodniego postmodernizmu oraz innych intelektualnych owoców „rewolucji 1968 r”., to powinien zapoznać się ze słowami, które we wrześniu 1980 r. padły z ust kard. Stefana Wyszyńskiego.
Prymas Tysiąclecia, odnosząc się do zjawiska masowego zapisywania się do partii komunistycznej dla kariery (fenomen charakterystyczny zwłaszcza w gierkowskiej dekadzie lat 1970–1980), stwierdzał: „Nieprawda wobec Boga i zasad moralnych chrześcijaństwa rzutuje na życie rodzinne, społeczne, na obowiązki gospodarcze i na życie całego Narodu. Nie trzeba się dziwić temu, co dzisiaj jest. Ateizm propagowany oficjalnie nie jest jedyną, ale przeważającą przyczyną naszej niedoli. Podważanie zasad moralnych i religijnych musiało doprowadzić do relatywizmu, do postawy względności w każdym niemal człowieku, który się temu poddał, chociażby tylko oficjalnie, a prywatnie wierzył. Kto wie, czy nie jest nawet jeszcze gorsza w następstwach taka dwulicowość i dwutorowość, jak gdyby człowiek chciał służyć Bogu i mamonie, zwłaszcza gdy taka sytuacja utrwali się” (Warszawa, 24 września 1980).
Jakich uczniów byli w stanie wychować ukształtowani w takim klimacie duchowym oraz intelektualnym profesorowie bez „chrząstek duszy i włókien sumienia”? Czy byli w stanie nauczyć ich wartości, takich jak posiadanie własnego światopoglądu, który nie powinien być przedmiotem negocjacji? A przecież należy jeszcze uwzględnić fakt uwikłania sporej części kadry akademickiej w tajną współpracę z bezpieką. W wielu przypadkach tłumaczy ona szybką ścieżkę wydawniczą (w czasach, gdy papier był reglamentowany, wydanie książki samo w sobie było osiągnięciem) oraz sprawne pokonywanie kolejnych szczebli kariery akademickiej.
Jacy mistrzowie, tacy uczniowie. Oportuniści, którzy po 1989 r. skorzystali z szansy, by zrobić pełen użytek ze swojego relatywizmu, zastępując w przypisach MELS (Marks, Engels, Lenin, Stalin) Derridą, Foucaultem czy Judith Butler, wśród swoich studentów mieli przyszłych nauczycieli, którzy w liceach nauczać będą czytelników Slavoja Žižka oraz teoretyków „studiów postkolonialnych, feministycznych” i „nowej szkoły badań holokaustu”.
„Dzieci” i „wnukowie” oportunistów/ relatywistów epoki „transformacji” (ileż wtedy było „przewrotów kopernikańskich”!) alergicznie reagują więc na wspominanie przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego o „wierze i rozumie”. Abominację budzi nie tylko wiara, lecz także coraz częściej rozum, skoro przepustką do lukratywnych i wysoko punktowanych grantów jest złożenie akcesu do ideologii urągających nie tylko rozumowi, lecz także zdrowemu rozsądkowi po prostu. Tak wygląda dzisiaj „zapisanie się do partii”.
Coraz więcej mitów, coraz mniej wolności „Kontemplacja prawdy”?
Przecież prawdy już nie ma. Jak zauważa Chantal Delsol, zastąpiły ją mity. Francuska uczona pisze w „Czasie wyrzeczenia”, że „systemy myślowe bez prawd są – paradoksalnie – nietolerancyjne. Społeczeństwo mitów jest bardzo zrytualizowane, bo rytuały zastępują fundamenty. […] w naszych społeczeństwach trzeba uiścić trybut równości, niedyskryminacji, ustalonej interpretacji praw człowieka pod karą marginalizacji. W świecie »pometafizycznym« konsensus, czyli niemal powszechna zgoda, zastępują prawomocność, której nie ma, i to w imię tegoż konsensusu (rzeczywistego bądź zakładanego) stosuje się przymus”. Święty Jan Paweł II w „zakazanej” encyklice o wierze i rozumie ujął to jeszcze lapidarniej: „Prawda i wolność albo istnieją razem, albo razem marnie giną.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.