Różne ekipy do tego podchodziły różnie, ale większość widziała podatki jako narzędzie w kształtowaniu swej pozycji politycznej. Daniny były instrumentem transferu od nieobiecującego elektoratu do elektoratu aktualnie atrakcyjnego. Do zdobycia lub utrzymania. To, że wśród tych podatkowych beneficjentów właściwie nigdy nie znaleźli się przedsiębiorcy, wskazuje na wyrok, jaki demokracja III RP na nich wydała. Jest ich wystarczająco dużo by bulić, ale za mało, by zawrócić strumień drenujący ich kieszenie. Dba o to nie tylko fiskus, ale i – nie powiem, że nie wspomagany przez przykłady i media – wizerunek polskiego przedsiębiorcy jako pazernego buraka w mokasynach na białe skarpety.
Debata o podatkach trwała, była poważna, choć przygnieciona przez bolączki bieżączki. W „gronach” się o tym mówiło, lud nawet nie widział, że podatki płaci – kupując i zarabiając. Ale jednak opór wciąż był, bo układ podatkowy konserwował całe przepływy systemu i wzajemnie znoszące się wektory doprowadzały do bezruchu. A było co zmieniać. Ja się woziłem z reformą podatków za Gwiazdowskiego i wiem, że obecny system jest niespójny i marnotrawny, dość, że wedle powyższych reguł skostniały. I gdy przyszedł kowid, to – jak w wielu dziedzinach – luzował z obaw, bo suweren zajęty był testami i szczepionkami. I się wzięto za podatki.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego – tyle kasy co ma nam przydać Nowy Ład, to w stosunku do PIT-ów i CIT-ów, to podatki nasze smutną końcówką tej kwoty są. A więc ruchy podatkowe miały właściwie motywację społeczną. Wspomniane transfery od-do. Od starego Czarnego Luda, czyli przedsiębiorców i wyżej zarabiających do biorców socjalnych strumieni. I byliśmy świadkami krótkiego boju spotkaniowego jednych z drugimi, gdzie utylitarne poglądy na poziomie „takiego samego żołądka” wróciły do porządku dziennego. I się okazało, że na samozatrudnieniu ukrywają się suto zarabiający egoiści, co to się z umierającą babcią nie chcą podzielić, nie widząc jej ze swoich limuzyn. A w sumie chodziło o przerażająco niski poziom, od którego polskie władze zaliczyły człeka podatniczego, do krezusa, któremu trzeba było wytransferować jego zbytki w dół. Chodziło o 7.000 zł miesięcznie. Brutto.
No, to może robić wrażenie na niektórych, co rzeczywiście zarabiają mniej niż połowę tego. Ale spójrzmy na liczby. Zarabiający powyżej 7.000 zł miesięcznie oddawali średnio do fiskusa 10 razy więcej niż ci poniżej. Mimo tego, że byli na liniowym.
A składki? Liniowi płacili zazwyczaj minimalny ZUS, ale co z tego? Mimo powyższej 10-krotności transferów do fiskusa i tak kładli się w tych samych szpitalach co ci zarabiający mniej. A właściwie się nie kładli, bo składki płacili na służbę zdrowia, z której nie korzystali. A przecież od dawna wiemy, że NFZ się ze składek nie bilansuje i trzeba go podlać z budżetu. Tak czy siak skubnięto liniowych i nie ma tu co udawać, że się im będzie po tym ruchu coś rekompensować. Nie po to rząd podwyższał ceny prądu, by dawać rekompensaty i nie po to podwyższał podatki lepiej zarabiającym, by dać im teraz jakieś ulgi.
Cios w klasę średnią
Ja zawsze sobie myślałem: KTO się zamachnie na liniowych. I sobie obiecywałem, że ten, kto to zrobi ma u mnie przechlapane. Już sam fakt, że podatek liniowy wprowadziła lewica, to powód do wstydu dla liberalnych gospodarczo solidaruchów. A tu jeszcze ich jądro zagrzebało w tym rozwiązaniu. A było fajne. Liniowi – jak wyżej – płacili nominalnie dużo więcej niż etatowi, koszty pracy spadły, wpływ wzrosły, staliśmy się konkurencyjni i elastyczni na rynku pracy. A tu, cwanie, rząd zaszedł ich od tyłu, od składki zdrowotnej. Ta nie będzie odliczalna od podatku, zwiększy się do 9% od całości przychodu i wyszło, że liniowy podatek nie jest ruszony, tylko wzrosły jego koszty po stronie liniowca. Hołubiona i niewidzialna w III RP klasa średnia, dostała kolejnego kopa.
No dobra, dostaniecie te 1.000 złotych średnio więcej od samozatrudnionych. I co, uratuje to jakiś budżet, zadłużony już po tych tarczach na nie wiadomo ile? No – nie. A więc budżet nie zyska, zyskają tylko janosiki z bożej łaski, co to pompują dmuchaną sławę, że zabierają bogatym, a oddają biednym. I nadzieję, że elektorat im to zapamięta. A nie zapamięta, bo wojna polsko-polska doszła do granic obłędu, poza którą argumenty ekonomiczne stają się coraz bardziej pomijalne. Liczą się plemiona, a te nie zdają sprawozdań finansowych. Mają tylko swój totem, wodza i radę starszych, i wierzenia podane do wierzenia. I wroga, którego istnienie usprawiedliwia wszelkie wyrzeczenia plemienia.
Kowid i korzystający z niego rządzący, znowu zmarnowali szansę na zmianę. Długo dysputowana kwestia systemu podatkowego została zawężona do prostego przerzucania wajchy na śluzie, przekierowującego strumień z wartkiego, ale coraz płytszego zbiornika prywaciarzy na szerokie plaże socjalu. A ten jest w stanie wchłonąć każdą ilość wody. Podatki, z narzędzia kształtującego pożądane trendy gospodarcze mnożące dobrobyt stały się systemem politycznego transferu do wybranych grup społecznych. Czyli kosztem na koszt tych pierwszych.
Żle stoją nasze sprawy. Podczas gdy Szwajcarzy odrzucili w referendum propozycję powszechnego dochodu gwarantowanego, czyli kasę za żywota, to w sondażach my jesteśmy w 55% za. Gros Polakó, którzy nawet nie wiedzą, że płacą VAT, tu akurat się zna na podatkach. Zwłaszcza jak trzeba komuś (komu?) zabrać 376 miliardów, bo tyle kosztuje życie wszystkich Polaków na cudzy (czyli wtedy – czyj?) koszt.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Czytaj też:
Morawiecki przedstawił program inwestycyjny Polskiego ŁaduCzytaj też:
KE zatwierdziła pierwszy krajowy program odbudowy gospodarczej