Michał Bilewicz nie jest człowiekiem prawicy. Przeciwnie – jest zadeklarowanym lewicowcem związanym z „Krytyką Polityczną”. Z zawodu jest psychologiem społecznym, a zajmuje się modnymi na lewicy badaniami nad uprzedzeniami, antysemityzmem i tego typu zjawiskami, które później pewnym elitom pozwalają na rozbudzanie poczucia winy w szerokich masach społeczeństwa. Ale wygląda na to, że Bilewicz nie jest częścią tej sztampy – antysemityzmu nie szukał tam, gdzie to modne, lecz wśród środowisk sobie pokrewnych. Pewnie nie przyniosło mu to poklasku przyjaciół.
Z pewnością nie jest admiratorem Antoniego Macierewicza i PiS. Ale miał odwagę opowiedzieć rzeczy, za które nie pochwalą go ludzie „światli, tolerancyjni i europejscy”. Rzecz przeszła nie zauważona, bo doktor Bilewicz powiedział to dla pisma, którymi nasi „światli Europejczycy” gardzą. Tak jak gardzą jego czytelnikami. Mowa o wywiadzie udzielonym „Superexpressowi”.
Chwała tabloidowi, że robi takie wywiady. Bilewicz opowiada tam o swoich badaniach. Wynika z nich, że to zwolennicy teorii „zamachowej”, mimo, iż gorzej wykształceni i biedniejsi, są bardziej otwarci i tolerancyjni, niż jaśnie państwo wierzący w komunikaty komisji Millera i Laska. „Przeciwnicy teorii zamachu nieco brzydzą się "obozem smoleńskim". Zamiast zabrać się do przekonania swoich odmiennie myślących rodaków - starają się od nich odizolować. Co piąty wyborca PO, SLD i Ruchu Palikota nie chciałby pracować z osobą przekonaną o zamachu, co szósty nie zaakceptowałby sąsiada o tego typu poglądach i nie zgodziłby się na małżeństwo członka rodziny z taką osobą” – opowiada doktor Bilewicz i dodaje, że wyborcy PiS i Solidarnej Polski nie widzą problemu w kontaktach z tymi pierwszymi.
To jest prawdziwy polski problem. Społeczny apartheid. Nie jakaś „sekta smoleńska”, której rzekoma agresywność ogranicza się jedynie do malowniczych manifestacji ochoczo transmitowanych przez wszystkie kanały telewizyjne. Ich widzowie mogą dzięki takim obrazom utwierdzać się w przekonaniu, że są lepsi, bo nie są taką „ciemną hołotą”. W istocie są gawiedzią, która w ten sposób zwalcza swoje poczucie niepewności, swój ciągły strach przed deklasacją, lęk przed kłopotami ze spłatą kredytu hipotecznego, przed wzrostem kursu franka, czy temu podobnymi kataklizmami.
U owych zwolenników tolerancji za grosz nie da się znaleźć choćby cień empatii. Nie ma nawet czegoś, co konstytuuje człowieka cywilizowanego: spokojne zrozumienie, że ludzie mają prawo do innych poglądów, nawet błędnych. Taka zacietrzewiona postawa występuje też i po drugiej stronie. Ta druga jednak jest słabsza – zwłaszcza, gdy chodzi o wpływ na przebieg debaty publicznej. Jest przedmiotem, a nie podmiotem tejże debaty. A stara prawda mówi, że więcej wymaga się od tego, który więcej ma.
Jest prosty test na tolerancję w kwestii smoleńskiej. Doświadczyły tego osoby, które dystansują się od dwóch najbardziej wyrazistych postaw: nie odpowiada im ani narracja Macierewicza, ani Laska czy Millera. Ich deklaracja, że nie są przekonane do tezy o wybuchu, przypuszczają, że raczej był to wypadek, ale choćby teoretycznie nie mogą wykluczyć hipotezy o zamachu budzi ciekawe reakcje. Gdy mówią to „ciemnemu ludowi smoleńskiemu” ich pogląd nie wywołuje większych emocji u odbiorcy. Jednak zakomunikowanie tego poglądu ludziom określającym się jako tolerancyjni liberałowie wywołuje prawdziwą furię. Oni nie uznają, żadnych niuansów – albo jesteś za Laskiem i Millerem, albo won do Macierewicza!