To, że władza za wszelką cenę będzie próbować odwracać uwagę od treści ujawnionych przez „Wprost” taśm, było czymś do przewidzenia. Podobnie można było się spodziewać, że jak zwykle w takich sytuacjach Donald Tusk odwoła się do całej gamy sprawdzonych środków, że zacznie albo problem bagatelizować, albo odwracać kota ogonem, czyniąc ze sprawców – polityków własnej partii – ofiary. Metody sprawdzone, wypróbowane, skuteczne.
Nie sposób było jednak przewidzieć, że prokuratura pospołu z ABW i policją zorganizują pierwszy w dziejach III RP zajazd na redakcję niezależnego tygodnika, że dopuszczą się przemocy i jeszcze że zdecydują się na taką operację w świetle kamer. A jednak tak się stało. Dlaczego?
Możliwych odpowiedzi jest kilka. Pierwsza to chęć zastraszenia mediów. W gruncie rzeczy przywiązanie Platformy do wolności słowa jest tylko pozorne i na pokaz. Ilekroć bowiem trzeba było naprawdę wybierać między ochroną własnych, egoistycznych interesów a swobodą mediów, partia rządząca wybierała to pierwsze. Pamiętam swoje wrażenia sprzed lat po spotkaniach z szefami brytyjskiej grupy Mecom, ówczesnego większościowego udziałowca Presspubliki, firmy wydającej „Rzeczpospolitą”, którzy nie mogli dojść do siebie po brutalnych rozmowach z urzędnikami Ministerstwa Skarbu Państwa, domagającymi się zmian w redakcji. „To niebywałe, to nie do pomyślenia – mówili. – Tak nigdzie się nie rozmawia”. W Polsce Platformy tak się rozmawiało. Tylko że wtedy obowiązywał inny przekaz: PO jest liberalna i demokratyczna, PiS zamordystyczny i antywolnościowy, dlatego skarg wydawców z Wielkiej Brytanii nikt nie chciał słuchać. Dziś, po odsłuchaniu rozmowy ministra Bartłomieja Sienkiewicza o tym, jak wymusić ustępstwo ze strony prywatnego przedsiębiorcy Zbigniewa Jakubasa, nie mam wątpliwości, że w podobny sposób władze mogły pozbyć się z Polski Mecomu. Szantaż, naciski, presja, wreszcie oferta nie do odrzucenia.
Tyle że w przypadku „Wprost” władza zdecydowała się działać jawnie, z odkrytą przyłbicą. Być może dlatego, że bezkarność rozzuchwala. Że rządzący tak głęboko uwierzyli w to, iż to, co dobre dla PO, jest też dobre dla Polski, że wydawało się im, iż nikt nie zareaguje. Tym razem jednak pierwszy raz na taką skalę od lat ujawniła się dziennikarska solidarność. Gdyby nie to, gdyby nie poparcie większości mediów, również tych lewicowych i liberalnych, władze postawiłyby na swoim, a jawny akt gwałtu zostałby usankcjonowany.
Być może akcja przeciw „Wprost” była też wynikiem prywatnej głupoty i braku wyobraźni urzędników państwa niższego szczebla. Po prostu potraktowali kwestię wydania nośników przez dziennikarzy tak jak każdą inną sprawę, a redakcję jak siedzibę każdej innej firmy. Po prostu nie zrozumieli, że tego typu akcja w świetle kamer i na oczach opinii publicznej jest sama w sobie absurdalna, a jej skutki mogą być katastrofalne dla wizerunku Polski na świecie. Być może – to kolejna możliwość – służby chciały w ten sposób wyładować swoją frustrację.
Tak czy inaczej polityczna odpowiedzialność za całą katastrofę spada na rządzących i na prokuratora generalnego. W normalnym państwie powinno to po prostu prowadzić do dymisji. •