Magda Linette, 30-letnia poznanianka, wie chyba dziś najlepiej w Polsce, jak trudna jest droga do spełnienia w zawodowym tenisie. I wcale nie chodzi o to, że przyszło jej grać niejako w cieniu gwiazdy tenisa znad Wisły – Igi Świątek, dominującej w ubiegłym sezonie na świecie. Chodzi o trudną drogę na szczyt, która wymaga wielu osobistych i finansowych wyrzeczeń w tej dyscyplinie.
W zakończonym niedawno turnieju wielkiego szlema w Australii nikt nie stawiał na Linette, choć oczywiście miała już w Polsce grono fanów. Tymczasem to tam właśnie, po ubiegłorocznej fali, zgasła nieoczekiwanie gwiazda Igi Świątek (tu nie ma się o co jeszcze zamartwiać, przegrana kiedyś musiała się przytrafić), która odpadła już w jednej ósmej finału, przegrywając z Kazaszką Jekateriną Rybakiną. Rok wcześniej Iga nie potrafiła powstrzymać łez, gdy nie awansowała do finału tego turnieju. Iteż odbieraliśmy to raczej jako porażkę.
W tegorocznym Australian Open na czwartej rundzie występy zakończył też Hubert Hurkacz. I wówczas, trochę zaskakująco, okazało się, że dalej w turnieju gra Linette. A przeciwniczek nie miała łatwych, może poza pierwszym meczem z Majar Szarif. Potem Polka pokonała po kolei: rozstawioną z numerem 16 – Anett Kontaveit, z numerem 19 – Jekatierinę Aleksandrową, z numerem 4 – Caroline Garcię, a w ćwierćfinale rozstawioną z numerem 30 Karoliną Pliškovą. Nie udało się dopiero w meczu z grającą piekielnie męski tenis i ogromną Aryną Sabalenko (numer 5 w światowym rankingu).