Zachodnie media miały w ubiegłym tygodniu dwa zmartwienia: co dalej z Ukrainą i co dalej z nagimi zdjęciami Jennifer Lawrence. Wyciek pikantnych fotografii amerykańskiej aktorki i kilku jej koleżanek wstrząsnął opinią publiczną – od San Francisco do Kuala Lumpur. Najważniejsze gazety przez kilka dni poświęcały temu wiekopomnemu wydarzeniu sążniste artykuły, tłumacząc, dlaczego przechowywanie plików w tzw. chmurze jest niebezpieczne.
Czytelnikom nieco mniej zorientowanym, takim, którzy nie zdają sobie nawet sprawy, gdzie fruwają ich filmiki z suto zakrapianych imprez, wyjaśniano, co to takiego ten „cloud” i że nie chodzi wcale o „actual cloud in the sky” (czyli „rzeczywistą chmurę na niebie”) – jak edukował brytyjską klasę robotniczą „Daily Mail”. Komentatorzy wyrażali współczucie dla Jennifer Lawrence i innych „obnażonych” celebrytek, załamywali ręce nad „zdemoralizowanymi internautami” i apelowali, by nie oglądać i nie rozpowszechniać wykradzionych zdjęć.
Także w Polsce sprawa wywołała duże poruszenie. Mało tego, okazało się, że Polacy nie gęsi i mają swoją własną Jennifer Lawrence! Otóż do sieci wyciekło „erotyczne wideo” słynnej Rafalali, a sama poszkodowana prosiła na YouTube, by uszanować jej prywatność (spodziewam się, że w jej przypadku apel mógł odnieść większy skutek).
Poczułem się nieswojo. Pomyślałem: zaraz, zaraz, wszyscy kręcą prywatne filmy porno, wszyscy robią sobie zdjęcia odkrytych biustów i dyndających penisów, tylko ja, jak zwykle, nie nadążam za postępem. I nawet nie mogę się poskarżyć, że ktoś zhakował zdjęcia z moją gołą dupą.