Wokeizm, czyli ultrasi rewolucji pod eskortą korporacji
  • Grzegorz GrzymowiczAutor:Grzegorz Grzymowicz

Wokeizm, czyli ultrasi rewolucji pod eskortą korporacji

Dodano: 
Książka "Woke S.A."
Książka "Woke S.A." Źródło: DoRzeczy.pl
Wokeizm to ekstremalny nurt rewolucji wzięty pod skrzydła przez korporacje i Big Tech. Jego kadry orzekają w imię "sprawiedliwości społecznej", co wolno myśleć, mówić i robić, a czego nie można.

Wokeizm w Polsce dopiero kiełkuje, szczególnie zestawiając z tym, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych skąd jest na inne odcinki importowany i gdzie niestety stanowi już składnik systemu.

Wokeizm w głównym nurcie rewolucji

Gdyby USA nie odchodziły od republikanizmu i kapitalizmu na rzecz demokracji totalnej i państwa opiekuńczego, a w ostatnich latach także "kapitalizmu interesariuszy", który jest raczej antytezą kapitalizmu niż jego odmianą, nie byłoby tematu – wokeizm we współczesnym wydaniu nie miałby pola, żeby zaistnieć. Jednak stało się dokładnie odwrotnie. Wokeizm został wywindowany nie tylko do akademicko-medialnego mainstreamu i licznych instytucji, ale jest stopniowo narzucany każdemu Amerykaninowi w miejscu pracy i wtłaczany do porządku prawnego.

Jak do tego doszło? Jak to możliwe, że tak skrajnie antywolnościowa doktryna zyskała aprobatę w najbardziej wolnościowym państwie na Ziemi? Dlaczego, stojąc wobec bezprecedensowo trudnego wyzwania poradzenia sobie z chińskimi aspiracjami do odebrania statusu dominującego światowego mocarstwa, Stany Zjednoczone same wprowadzają u siebie daleko idącą dezintegrację, tworzą niszczące podziały i pozwalają, żeby metodami rodem z dystopii Orwella tłumiono wolność słowa i myślenia?

O tym w "Woke S.A. Kulisy amerykańskiego przekrętu sprawiedliwości społecznej" pisze Vivek Ramaswamy. Książka wydana w Stanach w 2021 roku została niedawno przełożona i wydana przez Warsaw Enterprise Institute.

Vivek obnaża hipokryzję, pokazuje niewygodne fakty, porusza zagadnienia, o których mówić nie wolno, ale nie atakuje. Nie jest jego intencją antagonizowanie, lecz wypracowanie pojednania, znalezienie rozwiązania z uwzględnieniem racji strony przeciwnej. Jest to istotne, ponieważ jego oponenci wymiany argumentów celem szukania porozumienia z myślącymi choćby o milimetr inaczej, co do zasady odmawiają.

Vivek Ramaswamy

Ramaswamy to przedsiębiorca, zadeklarowany miłośnik kapitalizmu, a od niedawna polityk i kandydat Partii Republikańskiej w prawyborach prezydenckich. Jego rodzice wyemigrowali z Indii do USA, zanim się urodził. Jako pracowity człowiek wykorzystał możliwości, jakie dał mu amerykański kapitalizm. Ukończył biologię molekularną na Harvardzie i prawo na Yale, a następnie odniósł sukces w biznesie biofarmaceutycznym. Jego firma opracowała szereg leków, które pomagają pacjentom.

Vivek przyznaje, że jest "zdrajcą swojej grupy społecznej" – właścicieli wielkiego kapitału. Odszedł z biznesu i zaangażował się w politykę, by przeciwstawić się ekspansji władzy korporacji, które w jego ocenie pod szczytnymi hasłami doprowadzają do rujnowania mniejszych przedsiębiorstw i sieją spustoszenie w amerykańskiej demokracji. W ramach swojej działalności politycznej postanowił wobec tego odsłonić kulisy kompleksu przemysłowego woke, służącego korporacjom za podkładkę moralną do rozszerzania wpływów i maskowania niegodziwych interesów.

Ramaswamy należy do grupy Republikanów, którzy odważyli się wejść w polemikę, a nawet wyrazić otwarty sprzeciw wobec przymuszania Amerykanów do wyznawania dogmatów wokeizmu. W normalnych warunkach nie byłoby potrzeby, bo nikt nie zwracałby na wokeistów najmniejszej uwagi. Rzecz właśnie w tym, że – Vivek dokładnie opisuje przyczyny i cały proces – pod swoje skrzydła wzięły ich wielkie korporacje finansowe i Big Tech. Z patronami obracającymi bilionami dolarów i monopolistami zarządzającymi masową komunikacją można robić rewolucję.

Sojusz BB

Rafał Ziemkiewicz użył w tym kontekście trafnego sformułowania "sojusz bb", czyli bolszewia-banksterzy. W znanej Czytelnikom "Do Rzeczy" "Strollowanej rewolucji" znakomicie opisał jak banksterzy, przeciwko którym rewolucja miała być skierowana, po prostu ją przejęli. Dokonali wrogiego przejęcia – wykupienia skrajnej lewicy.

Niegdyś lewica – przynajmniej w teorii – występowała w obronie ludu pracującego i przeciwko wielkiemu kapitałowi. Dziś sama realizuje jego cele. Banksterzy umiejętnie przekierowali energię współczesnych hunwejbinów z materii takiej jak ograniczenie władzy korporacji na tropienie "faszystów", "rasistów", "transfobów" itd. Lista potępionych nieustannie się rozszerza m.in. dlatego, że jak za każdym razem, rewolucja zjada własne dzieci.

Smartfon. Zdj. ilustracyjne

Co znaczy być woke?

Być woke znaczy "być przebudzonym". Wokeizm to ideologia "przebudzonych", czyli tych, którzy według siebie są świadomi wszystkich niesprawiedliwości związanych z bardzo szeroko pojętą kwestią tożsamości człowieka. Hasłowo rzecz ujmując, wokeiści są bez resztyzafiksowani na punkcie rasy, płci i orientacji seksualnej. "Przebudzeni", w przeciwieństwie do nieprzebudzonych (w tym tradycyjnej lewicy), dostrzegają jak nienormatywne mniejszości są "uciskane" i "wykluczane" przez "uprzywilejowaną", zwykle nieświadomą zła, które czyni, większość. W tym kontekście woke jest właśnie kultem bycia ofiarą, przy czym rzekome ofiary nigdy wokeistów o wstawiennictwo nie prosiły. Ich działalność nastawiona na oświecanie mas w zakresie "sprawiedliwości społecznej" ma charakter stricte samozwańczy. Mniejszości nie legitymizowały ich jako swoich przedstawicieli. Dlatego, że cała niemal konstrukcja głoszona przez wokeistów jest kompletnym urojeniem. Polega na doszukiwaniu się na siłę objawów rasizmu, seksizmu, dyskryminacji i rozmaitych fobii w każdej, nawet najzwyklejszej sytuacji. Wokeizm w przeciwieństwie do wielu historycznych ruchów emancypacyjnych, nie ma na celu ochrony praw żadnych mniejszości, tylko otrzymanie finansowania z korporacji. Skoro nowocześni rewolucjoniści, chyba w formule dwójmyślenia, doszli do wniosku, że jednak to miliarderzy z korpo i banków są sprzymierzeńcami, a nie wyzyskiwaczami uciskanych mniejszości, no to sami nie będą teraz byle czego jedli i pili.

W optyce "przebudzonych" istnieje szereg cech wrodzonych, które automatycznie czynią danego człowieka winnym. Najgorszą przewiną, jak wiadomo, jest bycie białym, heteroseksualnym, mężczyzną – w najohydniejszej wersji każdym z trzech jednocześnie. Według najnowszych trendów tego rodzaju ludzie są także odpowiedzialni za nadciągającą "katastrofę klimatyczną". Jednak jak wskazuje dr Katarzyna Szumlewicz, spoiwem jest tu bycie normatywnym. Winni są heteronormatywni, winni są neuronormatywni itd. Zdaniem wojowników wokeizmu osoby te, stanowiąc źródło "niesprawiedliwości społecznej", są zobowiązane do naprawiania szkód grupom uznawanym przez woke za "wykluczane". To taka formuła pedagogiki wstydu na sterydach – próbuje wywołać w ludziach poczucie wstydu i winy, by zmusić ich do podporządkowania i poddania się mentalnej autocenzurze.

Cancel culture – samozwańcza Policja Myśli w działaniu

Woke stosuje bowiem mechanizm cancel culture, czyli zbiorowego nękania, poniżania, pomawiania i innych form ostracyzmu (głównie w sieci) osób, organizacji bądź instytucji, które nie podobają się wokeistom. W USA i Wielkiej Brytanii lista prześladowanych, jak i pole do cancelowania nieustanie się rozszerza. Dochodzi już do bojkotowania ludzi wyznaczonych do napiętnowania tylko dlatego, ze wokeiści uznali ich wypowiedzi, czy działania za "problematyczne" czy "kontrowersyjne". Nie obraźliwe, czy nieprawdziwe – bo kategoria prawdy jest kompletnie poza zainteresowaniem woke – tylko po prostu "problematyczne".

Na odcinku polskim przykładem zastosowania cancel culture był donos na sędziego Marciniaka za to, że wystąpił jako prelegent na biznesowym (niepolitycznym) wydarzeniu zorganizowanym przez Sławomira Mentzena. Ostatecznie Marciniak ukoił się przed presją "antyfaszystowskich" "aktywistów" i złożył samokrytykę w stylu sowieckim.

Jednak na obecnym etapie w Polsce wrogiem wokeizmu jest przede wszystkim lewica, krótko mówiąc – każda lewica nieskrajna, w szczególności nieprawomyślne feministki. Miejscowi rewolucjoniści czerpią wzorce woke z Ameryki, ale ponieważ nie było tu niewolnictwa czarnoskórych, ciężko byłoby obarczyć tutejszą ludność piętnem "systemowego rasizmu". Stąd punktem zaczepienia uczyniono transpłciowość i klimatyzm. Dr Szumlewicz podkreśla, że woke jest bardzo mocno antyfeministyczny. Feministki są złe, bo upominają się wyłącznie o prawa kobiet bez penisów, co jest urągające dla "trans-kobiet". Uogólniając, zdaniem feministek, jeżeli chłop twierdzi, że jest kobietą (nie mówię o rzadkich, realnych zagadnieniach medycznych), to trochę za mało, żeby mógł przebywać z dziewczynami w jednej łazience czy rywalizować w sporcie – jak ma to miejsce w rządzonych przez Partię Demokratyczną stanach USA. Jednak według wokeistów kobieta to po prostu każda osoba, która identyfikuje się jako kobieta. Choć trudno w to uwierzyć, oni nawet nie używają słowa „kobieta”. Woke nie dopuszcza odmiennego spojrzenia na tę kwestię ani na żadną inną, w której orzekł, jaka jest prawda, co można myśleć i robić, a czego nie wolno. Dlatego lewicowi odstępcy bywają często obiektem cancelowania.

Nawiasem mówiąc, Katarzyna Szumlewicz zwraca uwagę, że w USA wokeiści to w zdecydowanej większości ludzie biali – zupełnie tak samo, jak w ruchu Black Lives Matter – zwykle zamożni i z dużych miast. Nie są to też osoby z "wykluczanych" mniejszości, które według siebie reprezentują. Mówiąc wprost, jedni to pożyteczni idioci w rozumieniu leninowskim, inni – wtajemniczeni rewolucjoniści, a jeszcze inni, widząc, że jest honorarium do wzięcia, traktują ten rodzaj "aktywizmu" czysto zarobkowo. Nad nimi wszystkimi – jak w każdej rewolucji – aktualną linię, mądrość etapu, wyznacza wąska grupa ideologów, samozwańczych naprawiaczy świata.

Koncentracja władzy

Jednak nawet najzagorzalsi ideolodzy nie zrobiliby nic bez pieniędzy i dostępu do zmasowanej propagandy. W przedmowie napisanej do polskiego wydania książki Ramaswamy’ego prof. Andrzej Zybertowicz przytacza wpis, który autor zamieścił grudniu 2022 roku na Twitterze. "Wpis ten jest tak brzemienny w treść, jak niniejsza książka" – podkreśla.

"Oto dwie największe koncentracje władzy korporacyjnej w historii ludzkości (1) BlackRock, StateStreet i Vanguard, które koordynują działania w celu realizacji jednego programu politycznego oraz (2) wielkie firmy technologiczne koordynujące działania w celu uciszenia pewnego zestawu poglądów politycznych. Co najgorsze, są one ze sobą powiązanie". Zaznaczmy: jednego programu politycznego.

O skali władzy, jaką sprawują nad decyzyjnymi politykami, nie mówiąc już o "zwykłych" ludziach wspomniani giganci finansowo-inwestycyjni i generalnie najwięksi bankowi oraz korporacyjni magnaci, pisze inny polski autor Józef Białek w książce "Czas niewolników", wydanej przez wydawnictwo "Wektory". Z kolei w pozycji "Superclass" David Rothkopf twierdzi, że światowa czołówka liczy około sześciu tysięcy osób. Ramaswamy potwierdza na podstawie swoich styczności ze światem wielkich finansów, że majątek, własność i władza są w zastraszającym tempie kumulowane w rękach wąskiej elity kosztem coraz większych mas ludzkich.

Korporacje mają decydować, co wolno myśleć?

Vivek pokazuje jak korporacyjni oligarchowie zasłaniając się hasłami "sprawiedliwości społecznej", forsują radykalne przedsięwzięcia polityczne, których lewica nie zdołałaby przegłosować w Kongresie. Tłumaczy, że korporacje robią to, do czego zostały stworzone, gdy pracują na swój zysk. Krytyce poddaje natomiast ten aspekt działalności, który dalece wykracza poza ich kompetencje i w dodatku opiera się na kłamstwie – rzekomej dbałości o społeczeństwo. Wykorzystując sfanatyzowaną młodzież nieliczna grupa największych inwestorów, prezesów firm, dyrektorów generalnych, wbrew procedurom demokratycznym rości sobie prawo do wyznaczania zestawu wartości, jakimi ma kierować się nie garstka lewicowych aktywistów, lecz ogół obywateli.

Korporacyjni guru postanowili nie tylko zajmować stanowisko w kwestiach światopoglądowych, ale także uznali siebie za właściwych do decydowania o warunkach, na jakich mają odbywać się debaty publiczne i kto może w nich uczestniczyć. Rugowaniu podlegać mogą przedstawiciele najrozmaitszych grup społecznych: politycy, jak np. Donald Trump, znane osobistości jak J.K. Rowling, czy nieznana liczba ludzi, których wyrzucono z pracy tylko dlatego, że wyrażali poglądy aktualnie uznawane za niedopuszczalne.

Ramaswamy, w przeciwieństwie do swoich adwersarzy, nie odmawia korporacyjnym władcom udziału w debacie. Uważa jedynie, że powinni w niej uczestniczyć jako obywatele, na równi z resztą społeczeństwa demokratycznego. "Chętnie posłuchałbym o ulubionych akcjach Larry’ego Finka (CEO BlackRock), ale jako obywatela nieszczególnie interesują mnie jego poglądy na temat sprawiedliwości rasowej czy ochrony środowiska. To demokratycznie wybrani urzędnicy i inni przywódcy publiczni, a nie dyrektorzy generalni i ludzie zarządzający portfelami inwestycyjnymi powinni prowadzić debatę o tym, jakie wartości budują Amerykę (…) jest jednak różnica między zabieraniem głosu jako obywatel a wykorzystywaniem siły rynkowej firmy do narzucania społeczeństwu swoich poglądów przy jednoczesnym unikaniu ram debaty w naszej demokracji".

Cenzura Big Tech

Tyle już razy ludzkość przekonała się, jak katastrofalne są rezultaty odbierania ludziom wolności słowa i wprowadzania cenzury pod różnymi postaciami. Jest naprawdę zatrważające, że totalitarnymi metodami cenzury zostało zainfekowane państwo przez dziesięciolecia słusznie uchodzące za ostoję wolności. Przygnębiające, że dzieje się to w państwie, którego przy wszystkich tego wadach, Polska bardzo potrzebuje.

W 1974 roku Murray Rothbard ostrzegał w "Egalitaryzm jako bunt przeciw ludzkiej naturze", że "racją bytu świata nauki i innych instytucji badawczych było zawsze niczym nieskrępowane poszukiwanie prawdy. Temu ideałowi rzucono teraz rękawicę i jest on zastępowany przez zaspokajanie »wrażliwych« odczuć ludzi hołdujących zasadom politycznej poprawności". Potem było już coraz gorzej. Wraz z postępami "marszu przez instytucje" stopniowo uczyniono z polit-poprawności specyficzną formę cenzury, która współcześnie jest używana do kneblowania niewłaściwych poglądów w nauce i wielu innych dziedzinach życia.

Wtłaczanie młodym ludziom do głów wokeizmu nie byłoby możliwe, gdyby nie nastawiona na to polityka Big Tech. Kilka podmiotów, które zapewniły sobie w tym zakresie oligopol, od wielu lat zarządza przepływem treści w sposób, który promuje pewne treści, a inne ogranicza lub usuwa.

Problem jest tym poważniejszy, że Kongres zwolnił Big Tech z odpowiedzialności prawnej przed sądami stanowymi za cenzurowanie i inne regulowanie treści użytkowników. Przywilej ten został ustanowiony w sekcji 230 ustawy Communications Decency Act i jest zagadnieniem spornym, jednak rzecz w tym, że wyłączenie to nie dotyczy tradycyjnych wydawców mediów, tylko Facebooka czy Twittera.

Ramaswamy pisze ponadto, że kongresmeni Demokratów grozili zarządom Big Tech w 2020 roku, że jeśli nie zlikwidują u siebie "mowy nienawiści białych nacjonalistów", to zostaną ukarani. Z drugiej strony, gdy treści niekorzystne dla Demokratów są cenzurowane – a skala tego procederu jest ogromna – lewicowi kongresmeni gratulują branży i zagrzewają do zaostrzania cenzury.

"Kapitalizm interesariuszy"

Ramaswamy dotyka istoty rzeczy, wskazując jako jedno z głównych źródeł zainfekowania Ameryki wokeizmem "kapitalizm interesariuszy", czyli narzucany państwom globalny model gospodarczy zakładający przymuszenie społeczeństw do rezygnacji z olbrzymiego zakresu praw i wolności oraz daleko idące zubożenie celem "ratowania planety" przed zmianami klimatu i niesprawiedliwościami. Przedsięwzięcie to jest z impetem realizowane w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej.

Rok 2020 Vivek wskazuje jako przełomowy, kiedy model ten został uznany "za filozofię rządzącą wielkim biznesem w Ameryce". "15 lat temu kapitalizm interesariuszy mógł stanowić wyzwanie dla systemu. Dziś jest to system, a jego tolerancja dla odmiennych poglądów zanika" – pisze Ramaswamy i opisuje, jak został pod to podłączony ruch wokeizmu. Na tym tle także pokazuje, jak wbrew demokratycznym procedurom wąska grupa elit przywłaszczyła sobie prawo decydującego głosu, co należy zrobić, by jak najlepiej zadbać o środowisko. I jak nietrudno się domyślić forsowane koncepcje są dziwnie zbieżne z ich inwestycjami.

"Wielu Amerykanów przestało wierzyć w nasze instytucje właśnie dlatego, że dyrektorzy generalni i inni liderzy wykorzystują swoje instytucjonalne kwatery główne do zwalczania głosów zwykłych Amerykanów. Kiedy dyrektorzy generalni mówią ludziom, co mają myśleć o kwestiach moralnych, ludzie przestają wierzyć, że ich własne zdanie naprawdę ma znaczenie. Innymi słowy, przestają wierzyć w system. Mechanizm radzenia sobie z tymi sporami (różnice zdań – red.) polega na publicznej debacie w naszych instytucjach obywatelskich, a nie na podstawie decyzji korporacji, wydawanych odgórnie ze szczytów w Davos" – pisze Ramaswamy.

Podwójna moralność korporacji nie jest tajemnicą, ale mimo to nie mają one większego problemu z prezentowaniem siebie jako obrońców wartości. "Coca-Cola poprzez sprzedawane przez siebie produkty napędza epidemię cukrzycy i otyłości wśród czarnoskórych Amerykanów. Trudna decyzja biznesowa, nad którą firma musi się zastanowić, dotyczy tego, czy zmienić skład w butelce coli. Ale zamiast zmierzyć się z tą kwestią, kierownictwo firmy wdraża szkolenia antyrasistowskie, które uczą pracowników, jak »być mniej białym« i płaci fortunę dobrze sytuowanym konsultantom ds. różnorodności, którzy rozpowszechniają te bzdury" – czytamy w jednym z przykładów.

Cały rozdział poświęca Ramaswamy kwestii ESG (Environmental, Social and Corporate Governance), czyli elementowi "kapitalizmu interesariuszy" polegającemu na wdrażaniu mierników celów środowiskowych, społecznych i korporacyjnych. W Polsce niestety nie budzi to jeszcze grozy, choć powinno, bo doprowadzi do eliminacji małych i średnich przedsiębiorców z rynku w stopniu dużo większym niż bezprawne rządowe lockdowny. Osobne wątki dotyczą m.in. rosnącej dominacji kasty biurokratyczno-menadżerskiej nad społeczeństwem, ale też przerażających postępów rewolucji w systemie edukacji, gdzie czasu na zahamowanie tego szaleństwa jest naprawdę coraz mniej.

W Polsce wokeizm nie jest w mainstreamie, ale po pierwsze skrajna lewica zajmuje się jego adaptacją, a po drugie, obecne u nas światowe korporacje nie będą kierować się zasadami polskimi, tylko swoimi. Dlatego z książką Ramaswamy’ego tym bardziej warto się zapoznać. Z powodów oczywistych oddziaływanie Ameryki na Polskę będzie w najbliższych dekadach tylko rosło, więc woke, o ile wcześniej nie załamie się na Zachodzie, z całą swoją aparaturą może pojawić się również nad Wisłą.

Lekcja "sprawiedliwości społecznej" w siedem minut

Kilka lat temu w sieci pojawiło się nagranie australijskiego komika Neel'a Kolhatkara zatytułowane "Modern Educayshun". Klip w pokazujący fragment lekcji matematyki miał stanowić ostrzeżenie przed dalszym wtłaczaniem do szkolnictwa wymogów politycznej poprawności. Nie wiem, czy autorzy znali wówczas pojęcie wokeizmu, ale – oczywiście w celowo wyolbrzymiony sposób – idealnie oddali schemat myślenia "przebudzonych". Z jednym wszak zastrzeżeniem. Otóż w roli ofiary obsadzono Azjatę, a na obecnym etapie jest to już passé. Według wokeizmu Azjaci są zbyt zbliżeni do białych, co sprawiło, że dla nich "sprawiedliwości społecznej" nie starczyło. W książce Vivek wykazuje zresztą, jak Azjaci są dyskryminowani na amerykańskich uczelniach kosztem czarnoskórych.

Czytaj też:
Antykapitalizm interesariuszy
Czytaj też:
Rotszyldowie ery wokeizmu

Czytaj także